Stał akurat na stole ten blaszany kubek, otoknąłem go.
– Ty się napijesz z kubka. Ja mogę z butelki. A jutro się ze szklanek napijemy. – Nalałem jemu więcej, sobie mniej zostawiłem. – No, to twoje zdrowie, żeś przyjechał i nie zapomniałeś o nas.
Przechyliłem już butelkę do ust, a tu nagle ojciec zerwał się i nakrył kubek ręką.
– Chcesz go jeszcze upić, ty bezbożniku, ty przeklęty, ty bez sumienia?! Nie widzisz, pijanico, co on?
– A co on? Brat mój! – Przybiłem butelką o stół, aż wódka przez szyjkę chlusnęła. – Powiedz, Michał, żeś mój brat. – Chwyciłem go obiema rękami za głowę i zadarłem ją ku sobie. Spojrzały na mnie oczy prawie nie widzące, wystygłe. – Brat mój jesteś. Byłeś i zawsze będziesz.
Wtedy i matka uniosła się z pościeli i zaczęła go prosić:
– Powiedz coś, Michaś. Powiedz, synu, co cię boli?
– Co go boli, to jego sprawa! – rzuciłem się na Bogu ducha winną matkę. – Jest, przyjechał i wystarczy.
– Ano, jak przyjechał, tak, o, siedzi i ani słowa. – Ojciec wstał ze stołka i zaczął iść ku wiadrom z wodą, ale w pół drogi zawrócił i skierował się ku matce, potem znów zawrócił i szedł jakby na siagę przez pole, sam nie wiedząc gdzie. – Trochę ona tam. Ale co ona. Niby że tu mu będzie lepiej. Michał, Michaś, pytamy go się, ale jakby groch o ścianę. Matce, ojcu nie powiesz? To drzewo drzewu nawet powie, stworzenie stworzeniu. A człowiek choćby tej ziemi pod nogami powie, kiedy nie ma komu. Bo jak żyć i nie mówić.
– Niech się ojciec napije. – Wcisnąłem mu kubek z wódką w te ręce, które niósł bezradnie przy sobie, jakby je chciał gdzieś położyć, żeby mu o tyle choć ulżyło. – Nie musi mówić. My będziemy mówili do niego.
W niedługi czas potem umarła matka. I nie tyle z choroby, co ze zgryzoty, bo płakała i płakała, i wciąż, Michaś, synu, Michaś, co ci? A po jej śmierci i ojciec podupadł na zdrowiu. Nieraz nie słyszał, co się mówi do niego, jakby zasłuchany całym sobą w ten świat, gdzie odeszła matka. Tak że wszystko teraz na mnie spadło. A żeby choć psu on czy Michał dał. Siedzieli tylko, jeden gdzieś pod kuchnią na stołeczku, drugi na ławie, i czekali, aż z gminy wrócę.
Myślałem nawet, czyby się nie zwolnić, bo już nie dawałem rady. Jeszcze tuż po śmierci matki trochę mi sąsiadki pomagały. Ta ugotowała czasem, ta zamiotła izbę, ta uprała, a ta choć przyszła i się użaliła nad nami. Ale jak śmierć matki oddalała się, to i one przestały. Choć z drugiej strony trochę szkoda mi było gminy, bo zawsze te parę złotych na pierwszego się przyniosło, to było choć na sól, cukier czy kawałek kiełbasy.
Aż któregoś dnia tuż po Wielkanocy przyjechał ktoś na kontrolę z powiatu i przewodniczący Maślanka oprowadzał go po pokojach. Tu drogowy, tu podatki, tu asekuracyjny, planowe odstawy, Mierzwa, Antos, Winiarski, panna Krysia, panna Jadzia. A ja akurat jadłem święcone jajka. Tak się jakoś przyjęło w naszej gminie, że urzędniki zawsze coś jedli na drugie śniadanie i nawet Kopciowa, sprzątaczka, herbatę parzyła po złotemu za szklankę. To jak było co wziąć z domu, przynosiłem sobie, żeby nie być gorszy od innych. Bo nie z głodu przecież, na głód byłem wytrzymały, ze trzy dni mogłem nie jeść. Rozłożyłem te święcone jajka w gazecie na biurku i obłupywałem, a jedno było na czerwono omalowane, drugie na zielono, kiedy weszli.
– Cóż to, święcone jajka, Pietruszka, jecie? – ni to spytał się, ni zadrwił Maślanka, a tamten z powiatu jakoś dziwnie się uśmiechnął.
– Święcone. – I dalej obłupuję.
– I co, lepsze takie święcone niż prosto od kury? – znów Maślanka.
– Dla mnie lepsze, a dla kogo nie lepsze, może nie jeść.
– Ho! ho! Toście musieli naświęcić tych jajek, że aż w domu ich przejeść nie możecie, tylko do gminy przynosicie?
– Kopę.
– Tylko że gmina nie kościół, Pietruszka! – warknął zły jak pies.
– Toteż nie święcę, a jem.
Nic już nie powiedział, ale czułem, że mi tych święconych jajek nie przepuści, w dodatku przy kontroli z powiatu. A musiałem go porządnie zezłościć, bo i innym zaczął się wtrącać do jedzenia. Antos jadł chleb z serem, to przecież ni chleb, ni ser nic z Bogiem nie mają, tyle że się mówi, chleba naszego powszedniego, ale jedzą tak samo wierzący, jak i niewierzący. A przygadał Antosowi, że tyle kromek, to z godzinę będzie jadł, a regulaminowo jest piętnaście minut.
A za parę dni wezwał mnie do siebie i choć byliśmy od dawna na ty, mówi:
– Za dużo pijecie, Pietruszka. Musi się to skończyć.
Gdyby było coś pod ręką, łeb bym mu roztrzaskał, bo aż mną zatrzęsło. Ale był tylko kałamarz na biurku i drewniana suszka, to co by mu tym zrobił.
– Ty mi tu nie pietruszkuj, grzdylu jeden. Szymek mi, jak żeś już zapomniał. A piję, to za swoje. Myślisz, że nie wiem, co cię boli. Nie moje pijaństwo. A ty nie pijesz? Mało to cię razy widzieli uchlanego jak świnia. Ważnyś, boś przewodniczący. A za okupacji coś robił? W portki srałeś.
I za tydzień dostałem wymówienie. A wcale nie o pijaństwo, jak mi chciał wmówić, bo mniej już wtedy piłem, tylko te święcone jajka tak go przestraszyły. Choć może mu tak samo jak mnie najlepiej ze wszystkiego smakowały, tylko że obłupywał je pod pierzyną, a jeszcze dziecko na straży przed chałupą stawiał, żeby niby się bawiło, a patrzyło, czy ktoś nie nadchodzi. I raptem zobaczył, że przy państwowym biurku państwowy urzędnik je święcone jajka jakby nigdy nic, to mu się wydało, że to nie jajka, a granaty. Zresztą nie tylko święconych jajek się bał. Wszystkiego się bał. A już nie daj Boże było westchnąć przy nim, mój Boże. Robił się od razu jak upiór czerwony i gdyby mógł, wcisnąłby człowiekowi to westchnienie z powrotem do gęby.
– Po robocie u siebie w chałupie se wzdychajcie! A tu gmina i nie siać mi zabobonów! – A przecież ludziom się wzdycha nieraz z zapomnienia. Łatwiej się słów odzwyczaić, łatwiej myśli niż westchnień. Ale taki to był człowiek.
Zacząłem grób budować, to ile to już lat minęło, i potrzeba mi było osiem metrów cementu, a wciąż był tym przewodniczącym. Tak mi Chmiel wyliczył. I z metr jeszcze, bo się może przydać, choćby ze dwa schodki zrobić, żeby z trumną w dół nie zeskakiwać. Mógłbym cement kupić od złodziei i na co innego może kupiłbym, ale nie na grób. Poszedłem najpierw do geesu. Był cement, ale trzeba było przydział z gminy. Poszedłem do gminy. Dają przydziały, ale trzeba podanie napisać. To piszę.
– A na co ma być ten cement? – pyta mi się urzędniczka. Miała ze dwadzieścia lat, oczy duże, niebieskie, wydała mi się miła dziewczyna, nos tylko trochę zadarty. Ale w tym wieku i z zadartym nosem ładnie.
– Grób chcę budować – mówię.
– Grób? – O mało nie parsknęła śmiechem i aż głowę skręciła, że to niby tak tylko gdzieś spojrzała. Potem wyciągnęła jakiś papier z biurka i zaczęła palcem jechać, na co mogę dostać. Na dom, chlewnię, oborę, stajnię, stodołę, silos, gnojownik, na hodowlę królików, drobiu, lisów, nutrii, na szklarnię na warzywa, na kwiaty, doniczkowe, cięte. O, chryzantemy nawet piszą, ucieszyła się. Ale grobu nie było. Spytała się urzędnika, który siedział w rogu przy oknie:
– Panie Władziu, jest jakieś zarządzenie o przydziale cementu na grób?
– A kto chce umierać?
– Obywatel.
Tamten spojrzał tępo na mnie, wzruszył ramionami.
– To co mam zrobić? – spytałem. Uśmiechnęła się nawet, ale rozłożyła ręce.
Читать дальше