Wiesław Myśliwski - Kamień Na Kamieniu
Здесь есть возможность читать онлайн «Wiesław Myśliwski - Kamień Na Kamieniu» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Современная проза, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Kamień Na Kamieniu
- Автор:
- Жанр:
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:4 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 80
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Kamień Na Kamieniu: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Kamień Na Kamieniu»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Wiesław Myśliwski (ur. 1932) debiutował w 1967 r. powieścią „Nagi sad”. Jego utwory poświęcone są polskiej wsi, charakteryzuje je głęboka refleksja nad losem człowieka, jego związkiem z czasem i z przyrodą, a także szczególna uroda stylu, raz poetyckiego (jak w powieści „Pałac”), a kiedy indziej jędrnego i soczystego.
Każda nowa powieść Myśliwskiego – jak „Widnokrąg” czy „Traktat o łuskaniu fasoli” – natychmiast staje się wydarzeniem literackim.
Kamień Na Kamieniu — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Kamień Na Kamieniu», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Spocił się, zasapał, aż mu grudki piany w kącikach ust zakrzepły. Ale widać było, że zadowolony jest z siebie. I jakby nie wiedział, czy roześmiać się, czy rozłożyć ręce, że rozmowa skończona. Albo może czekał, że ja teraz coś powiem. Oj, Leon, Leon, ale ty masz głowę. Nie darmoś tyle lat tym przewodniczącym. Czasy się zmieniają, ludzie umierają, a ty jak ten dąb. A jeszcze żeś osiem metrów cementu uratował, boby poszło w ziemię.
Ale nic nie powiedziałem. Tylko ruszyłem laskami, zbierając się do wstania. Wtedy zerwał się, pchnął drzwi do kancelarii i zawołał:
– Panno Haniu! Dwa kieliszki i dwie kawy! I już dzisiaj nie przyjmuję! – A do mnie: – Czekaj, co ci się tak spieszy?.Napijemy się. Nie widzieliśmy się kopę lat. – Jakby żal mu się zrobiło nagle rozstać się nie tyle ze mną, co z zadowoleniem swoim. Bo aż ręce zatarł i na biurku coś przestawił, a i mnie po plecach klepnął. – Dobrze, że przyszedłeś. Aha. – Podreptał do szafy i wyciągnął jakąś pękatą butelkę. – Nie piję. Ale czasem, jak się zdarzy okazja. I nie byle co. – Podstawił mi tę butelkę pod oczy, obracając ją w rękach.
– I cóż to za wódka? – spytałem.
– To nie wódka. Koniak. Piłeś kiedy?
– Nie pamiętam. Różne się pijało, to może i piłem.
– To się po troszeczku pije. Nie tak jak gorzałkę.
– To chyba nie piłem.
Panna Hania przyniosła na tacy kieliszki i kawę. Przesunęła się tuż, tuż, nagarniając kłąb powietrza na mnie od swojego ciała. Zapachniało perfumami, młodością. Pomyślałem sobie, że to nie ta sama gmina, kiedy człowiek tu pracował. Jadło się w gazecie, a tu teraz na tacy przynoszą. Ręce miała długie, a na rękach skórę prawie przezroczystą, paznokcie umalowane na czerwono. Jakby nigdy w ziemi nie robiła, ale już od dziecka w gminie.
– Panu przewodniczącemu trochę słabszą – powiedziała przymilnie, kładąc maciupeńkie łyżeczki na spodkach obok filiżanek.
– A słabszą, słabszą. – I klepnął ją w tyłek jakby swoją Józkę. Niby się zawstydziła, ale to pewnie, że przy mnie, i jak sarna wyleciała z pokoju. – Hę! hę! hę! – zaśmiał się. – Fest dziewucha, co?
– To każdą tak klepiesz?
– Jakbyś był na moim miejscu, tak samo byś klepał. Władza musi klepać. Jedną klepniesz, drugiej nie i wiesz wszystko, co w gminie. Zresztą lubią to. Zapomnisz którą klepnąć, to chodzi potem nadąsana. A byś ty widział ją nago. Ech, chciałoby się drugie tyle żyć. Ano, wykarmione, jak trzeba, to i wszystko, jak trzeba. Nie to, co w naszej młodości. Pamiętasz, ile dziewuch krzywe nogi miało? Gęba Matki Boskiej, a nogi obręcze. Teraz witaminy. No i chleb, chleb, bracie, nikt go już nie pragnie, to rosną pannice, że tylko je pod siebie brać. Ale co z tego, kiedy człowiek już na Józkę skazany. I to przez»sanację, można by powiedzieć. Czasem się tam tego, ale trzeba uważać. Kto inny jej dziecko zrobi, a powie, że przewodniczący. I niechby i nieprawda była, wyleją na zbity pysk. No, napijmy się.
Trącił swoim kieliszkiem o mój. Upił trochę, to ja tyle samo, bo patrzyłem, ile on upije, żeby nie wyjść na gamonia, skoro taka to dziwna wódka, że po troszku się pije. Obrzydlistwo było, jakby bimber rozcieńczony z herbatą, a razem mydliny. Jeszcze siorbaj niczym ptaszek. Nie ma to jak czysta, przechodzi przez gardło, to jak rwący strumień. I otrząśnie człowieka, i mu twarz wykrzywi, i go gdzieś aż bodnie, że od nóg do czubka głowy czuje, że to on. I nikt inny nie ma prawa być nim. Nie tam takie szczyny.
– No, jak? – Spojrzał na mnie z wysoka.
– Niezłe – powiedziałem.
– A widzisz. Trzeba wiedzieć, co dobre. I na serce pomaga. Słodzisz? Bo ja nie. Nauczyłem się bez cukru. – Podsunął mi cukiernicę.
– To i cukiernicę teraz macie – powiedziałem.
– Ano, nie jest takie złe to życie, jakby tak się zastanowić. A będzie jeszcze lepsze. I cementu będzie więcej, i wszystkiego. I nie będzie trzeba żadnych tam przydziałów, załączników, podpisów. Pamiętasz, z wiadrami przed laty też tak było. Chciałeś kupić wiadro, to musiałeś i książkę. A dzisiaj wiader, ile chcesz. Cynkowane, polewane, plastykowe, żółte, czerwone, niebieskie. I nie będzie gminy obchodziło, kto na co kupuje, na silos czy na grób. Trzeba tylko mieć, że tak powiem, właściwy stosunek. Nie żądać za wiele. I narzekać, owszem, aby nieszkodliwie. A najważniejsze, patrzeć śmiało w przyszłość. Nie za siebie. Wydajność, plany, hodowla, inwestycje, wskaźniki, to są dzisiaj miary. A nie krew i rany. Na przyszłości nikt jeszcze nie stracił, a przeszłość niejednego już do wiatru wystawiła. Wbij to sobie do głowy, źle na tym nie wyjdziesz. Nie myśl może, że cię do spółdzielni namawiam. Gdybym nawet chciał, to już nie ten etap. Dzisiaj dobrowolność. Ma się rozumieć, pomóc trzeba, jak chcą ludzie razem gospodarzyć, to czy tamto umorzyć czy dać w pierwszej kolejności. Ale indywidualny ma też u nas poważanie. I wzbogacić się może. Nie bronimy. Taki Sieniak, kamienica, samochód, baba futro, on futro, córka futro, w banku dwa miliony. I na czym? Na lnie. Proszę bardzo. Ma państwo, niech i on ma. Kułak, średniak, biedniak to już dawne czasy. Dialektyka, bracie, tak wtedy kazała. Trza było potrząsnąć chłopem, żeby nie przespał rewolucji. No, i żeby mniej Panu Bogu wierzył, więcej nam. A prócz tego należało pokazać, kto tu władza. Ale było, minęło. I już nie masz na co liczyć. Duszę, bracie, zmień, duszę. Nie da się już dzisiaj z chłopską duszą żyć. A będzie jeszcze gorzej. Porachunki klasowe dawno umorzone. Znowuśmy wszyscy jednej matki. Nie ma sierot, nie ma i pasierbów i nikt już nie jest niczyj. Wróg, ma się rozumieć, jest. Bo wróg zawsze będzie. Taka już natura wroga. Ale to już nie ten wróg, co sterty podpalał czy co zabił Rożka. Z tamtym wrogiem było jakoś żyć. Dzisiaj człowiek sam dla siebie wrogiem. A to wróg najgorszy, bo ukryty w twoich myślach, w tym, co czujesz, do czegoś jak pies na łańcuchu przywiązany. Dawniej kto miał diabła w sobie, łatwo było poznać. A jak dzisiaj poznasz, kiedy nie ma diabłów? Ja, gdybym chciał z tą samą duszą żyć, dawno by mnie tu nie było. Nie tacy wysiedli. Ale ja, bracie, jeszcze coś tam nie nadchodzi, a z daleka przeczuję. Mnie nie trzeba skowronków, żebym wiosnę poznał. Musisz tylko stale wierzyć, i nie tam od wielkiego dzwonu, ale i na co dzień, i w każdej godzinie. A już w urzędowych godzinach musisz wierzyć podwójnie. Mogą wiary się zmieniać, a ty wierz. Bo najgorzej, jak coś w tobie klapnie, wtedy, o, po tobie. Rach, ciach, nie ma cię. Niby jesteś, a cię nie ma. Moja Józka to mi mówi, ty to jakbyś na świat drugi raz się narodził, Leoś. Wszystko naprzód wiesz, wszystko to pojmujesz. A ja modlę się i modlę, i nic nie pojmuję, tylko wciąż mi czegoś szkoda. No i widzisz? A zdawałoby się, głupia baba. To jeszcze po jednym, co? Dobrze, że przyszedłeś. Od samego rana miałem chęć się z kimś napić. Choć nie wolno mi. Serce. A nawet nie obejrzysz się, jak zostaniesz w tyle. I już nie dogonisz, nie dogonisz, bracie. Bo chłopska dusza, jak zawsze, piechotką, konikiem, nie spieszący się, żeby broń Boże dnia czasem nie przegonić. Dla niej każda droga do śmierci prowadzi, każde życie krzyż. A tu teraz odrzutowcem się lata i wieki się mija, a nie tylko dni. Leciałeś? Ja leciałem do Francji. Józce torebkę przywiozłem, sobie fajkę. Może zacznę palić. Na fajki teraz moda. Drzewa, pola, rzeki, domy, to wszystko pod tobą. Maciupeńkie, że byś w garści całą wieś mógł ścisnąć i popatrzyć se na dłoni, jak ludziki żyją. Zdaje ci się, żeś anioł albo nawet Pan Bóg. Jeszcze jeść ci, pić podają. Ech, z takiej wysokości to by się rządziło. Palcem tylko byś przesuwał. Ten to, tamten tamto. A dotknąłbyś w łeb którego, toby mu się wydawało, że grom z jasnego nieba na niego spadł. Czy szczekałby który, tobyś go przycisnął, popiszcz sobie. Albo czyn społeczny, byś po wsi palcami pobębnił i trzęsienie ziemi, wyłażą jak jeden. Nie musiałbyś namawiać, przekonywać, prosić. Tylko cap za kłaki, bierz łopatę, bierz kilof. Bo ile człowiek czasu namarnuje na różne takie. Mówię ci, przyjdę do chałupy, tobym się od razu uwalił i spał. Szczęście, że jest telewizja, to pogada za ciebie z babą, z dziećmi, rozweseli ich za ciebie, pomartwi się za ciebie. Lepiej niż ty sam. Guzik tylko wciśniesz, a ty możesz iść spać. I wierzył kto kiedy w takie cuda? W radio nie wierzyli, w telefon nie wierzyli. A tu ci obrazki latają po chałupie, jakby sny jakieś tak latały. Twoje, cudze. I oglądasz se. To może niedługo przestanie się ludziom śnić? Bo prawdę powiedziawszy, po co mają śnić? Męczyć się, pocić, zrywać, uciekać, bać, a jeszcze nie wiadomo, co to znaczy. Za twoich czasów na czym liczyliście w gminie? Na liczydle. Bo tylko jedno było na całą gminę. I stało na biurku Rożka, żeby było widać, że wójt. A dzisiaj widziałeś, na każdym biurku maszyna. I same liczą. Setki, tysiące, miliony w trymiga, tylko furkocze. To i ta twoja chłopska dusza, żeby tak powiedzieć, bujda na resorach. Wymyśliły ją pany przeciw chłopom, żeby się nie buntowały. Ale panów dawno nie ma. Dworów nie ma. Reforma była? Była. Dwa hektary dostałeś? Dostałeś. Znaczy, głód ziemi masz zaspokojony. A nie zaspokojony, to możemy ci dołożyć jeszcze dwa. O, stoi odłogiem po Wali-chach, oddali państwu za rentę. Chcesz, bierz, proszę bardzo. Tylko musisz wiedzieć, że z chłopską duszą, gdybyś nawet miał sto, to i tak będziesz jadł żur z kartoflami i na płachcie spał. Bo ci będzie wszystkiego szkoda. Wszystkiego, prócz siebie. Ziemia ci urodzi, to zbierzesz. Nie urodzi, nie zbierzesz. I marnego słowa jej nie powiesz, żeby cię na drugi rok nie pokarała jeszcze gorzej. Najwyżej na mszę za nią dasz albo figurkę jej wystawisz, tej świętej ziemi, żeby miała mnie w opiece, Pietruszka Szymon. Tylko że ta ziemia dzisiaj też już niewierząca. Trzeba jej superfosfatu, azotniaku, saletry, wapna, a nie zabobonów. A żeby tak powiedzieć, nawet nie jest przywiązana już do ludzi, jak kiedyś bywała. Zły gospodarz, to opuści go i pójdzie do drugiego, do trzeciego, kto lepiej potrafi rachować. A chłopska dusza nie lubi rachować, lubi tylko cierpieć. Tylko po co cierpieć, kiedy lepiej się na rachowaniu wychodzi. Przyzwyczaiła się, że cierpieć to jej przeznaczenie. I ziemia też dla niej tylko cierpienie. To i szkoda ziemi. Bo ziemia musi rodzić, bracie. Świat chce coraz więcej żarcia. Całe góry żarcia. Coraz większe góry. I ziemia musi to dać. Musi! Żeby się bebechy miało z niej wypruć. Musi. A chłopska dusza niech sobie w muzeum odpocznie za te wszystkie wieki. Należy jej się. Niech świadczy ludziom, że byli kiedyś chłopi. Przyjdzie młodzież popatrzeć czy turyści przyjadą. Turystyka, bracie, zagadnienie światowe. Coraz więcej ludzi jeździ w tę i nazad. A niedługo może wszyscy zaczną jeździć. Nawet stare dziadki nie będą chciały w chałupach zostawać. Będziesz pukał do chałupy, a chałupy puste. Jakby ludzie odkryli, że ziemia się kręci, to i oni się muszą kręcić. Mało kto potrafi na dupie usiedzieć. A dawniej, bracie, jak kto w świat wyruszał, to albo go bieda wyganiała, albo szedł do wojska. A dzisiaj każdy chce być turystą, jakby nikim innym już nie mógł być. To ile na to wszystko trzeba pociągów, statków, samolotów, dróg, noclegów, postojów, no i, ma się rozumieć, zabytków. A zabytki są, nie ma, ale muszą być. Myślimy, czyby tak chałupy Bąków nie przeznaczyć na kurną chatę. Bez przyciesi, strzechą kryta, okienka jak dziuple, nadawałaby się. Bąkowa mogłaby być kurną gospodynią, Bąk kurny gospodarz. Poszyłoby się im sukmany, pozbierało trochę łyżek, niecek, rentę by dostali. Poprzybijałoby się na słupach tabliczki, kurna chata, pięćset metrów. Ale nie chcą, tylko żeby kamienicę im za to wystawić. A tam by tylko do roboty przychodzili. Bo co we wsi innego pokażesz turystom? Żyta, pszenicy im nie pokażesz, że rośnie. Rośnie, to niech rośnie. Czy krów, że mleko dają. Czy że bukaty od osiemset do tysiąca gram na wadze dziennie przybywają. Bo oni ci na to, a czemu takie smutne oczy mają? A niby jakie mają mieć?! Żrą, ile chcą, to ich nie obchodzi, czy co widzą, czy nie. Człowiek też, jak się nażre, to mało co widzi i z wyglądu może nawet się wydawać nieszczęśliwy. Ale zajrzyj mu w żołąd, a zobaczysz jego szczęście. To i szczęście bukatów nie w oczach. A może zobaczyły tych, co ich zeżreć mają, i dlatego takie smutne? Ale to im nigdy do głowy nie przyjdzie, tylko smutne oczy, psiakrew. Filozofy. Tylko weź nie daj takiemu miecha, zobaczymy, czy się wtedy o oczy upomni. To chłopska dusza byłaby w sam raz dla nich, mogliby się nad nią do woli rozczulać. I zabytek poniekąd klasowy. Nieszkodliwy, żeby tak powiedzieć. Brzemię wieków. Samoswój. Ech, ty, bracie, bracie, milicjantem byłeś i nie uświadomionyś. Nie takiś stary przecież. Starsi od ciebie zaczynają od nowa. Taki Boleń, siedemdziesiąt lat i fermę buduje. Martyka len sieje, Janiszewski przestawił się na kalafiory. Na grób będziesz miał czas! Nie ucieknie ci. Może zresztą niedługo nie będzie się w grobach chować. Tylko palić się będzie. To i koszty by cię ominęły. Ziemi coraz mniej, nie coraz więcej. Jeszcze na fabryki jak idzie, nie tak szkoda. Ale na cmentarze? A ludzi przybywa i przybywa. I wszyscy muszą kiedyś umrzeć. To policz sobie, ile by trzeba na to ziemi, żeby wszystkich w grobach pochować. Jeszcze w murowanych. Całą ziemię by niedługo umarli zajęli. A my co, na księżyc? Zresztą powiem ci, że i śmierć już nie jest tym, czym była. Był człowiek i go nie ma. I na jego miejsce już stu innych się wpycha. Nawet pamięć po nim zajmą. A dawniej, bracie, jak umarłeś, we wsi wyrwa zostawała, jakby w bruku. Ale dawniej, żeby tak powiedzieć, śmierć była przywiązana do ludzi. Wszyscy żyli całe życie w jednym miejscu, to śmierć jednego była jakby śmiercią wszystkich. A dzisiaj wszyscy w ruchu, to i śmierć w ruchu. A w ruchu jak na froncie. Z lewa, z prawa padają, a ty naprzód i naprzód. Mrą ludzie nie wiadomo na co, nie wiadomo kiedy, nie wiadomo, czy to jeszcze śmiercią da się nazwać. Nawet chorować się nie musi, bez przyczyny. Ot, zmęczył się człowiek i go nie ma. A dawniej się zmęczył, siadł na miedzy, odpoczął i żył dalej. Umieramy, bracie, że nie widać po nas śmierci. Nieraz nawet nie odróżnisz, czy ktoś umarł, czy jeszcze żyje. I nic już z tego nie masz, że umrzesz. Tylko z życia jeszcze coś się ma. To żyj, póki da się. Długo? Te parę lat najwyżej i może nie będziesz potrzebował grobu. Trzast, prast do pieca i garstka popiołu. I grosza nie będzie cię kosztować. Zrobimy na koszt gminy. Pracowałeś tu te parę lat, należy ci się. I w gliniak byś się cały zmieścił. Co, wolisz, żeby cię robaki zjadły? Obrzy-dlistwo, bracie. Mucha siądzie na tobie, to i to ją zgonisz. A tam całe roje. Orzesz, to najlepiej widzisz, ile tego w ziemi. Będą ryć w tobie, jak za przeproszeniem w gównie, a ty nawet nie podrapiesz się. Bo skąd wiesz, że nie będziesz czuł? Może śmierć jest długa, a nie tylko chwila? Może nie ma końca? A po ogniu co zostaje? I ogień czyściuteńki.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Kamień Na Kamieniu»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Kamień Na Kamieniu» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Kamień Na Kamieniu» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.