– Znajoma. Razem kiedyś w gminie pracowaliśmy. – I też się jej oczy wilgotne zrobiły. Wyjęła chusteczkę z torebki i niby nos zaczęła sobie wycierać. – Teraz w mieście pracuję.
– Nic nam jakoś nigdy o pani nie mówił. Ale powiem mu, kiedy wytrzeźwieje, że pani była. A jak pani się nazywa? ••.’«- Małgorzata…Będzie wiedział.
– . Taka pani ładna i widać dobry człowiek. Niech pani jeszcze przyjedzie, może nie będzie pijany. Nie zawsze tak pije.
Jakbym nawet słyszał jej głos przez drzwi i głos matki, kiedy rozmawiały. Ale byłem pewny, że to sen. To do snu wstawać? A więcej już nie przyjechała. I może dopiero to był koniec.
Choć już wtedy, po zabawie, kiedy ją odprowadziłem i chciałem ją pocałować, a ona mi się wyrwała, myślałem, że to koniec. Bo co mi z takiej panny, co przyszła na zabawę i nie da się nawet pocałować. I na następną zabawę zaprosiłem Irkę Ziętkównę z administracyjnego. I nie uciekała mi. I wypić, wypiła. I kanapek cały talerz zjadła. I bez przerwy wzdychała, jak to dobrze jej po tej wódce, jak to dobrze. A w tańcu lepiła się jak rzep. A ledwo zaczęło się zmierzchać, poszliśmy się przejść. Sama mnie wyciągnęła, chodź, pójdziemy się przejść, bo już mi się nie chce tańcować. Wolę co innego. Hi! hi! hi!
A za jakiś czas była zabawa w Bartoszycach, to poszedłem aż z dwiema, obie były z drogowego. A ona nic mnie już nie obchodziła. Przechodziliśmy obok siebie jak ledwo znajomi. Dzień dobry. Dzień dobry. Jak przedtem. I prawdę mówiąc, szkoda, że tak nie zostało.
Ale któregoś dnia, koniec pracy się zbliżał, zza ścian już dochodziły do widzenia, do widzenia, nagle ktoś zapukał do mojego pokoju, proszę, i to ona. Weszła jakby trochę spłoszona. Nie przeszkadzam? Niby czemu? I mnie prosi, czybym nie mógł trochę dłużej zostać i jej pomóc, bo ma pilną robotę, na jutro musi oddać, a nie da rady sama. Prosiła koleżanek, ale żadna nie może. Od razu się spostrzegłem, że me o pomoc jej chodzi, tylko tamto chce naprawić. I po coś się, głupia, broniła wtedy na zabawie? Zostanę. Co miałbym nie zostać. Nieraz przecież zostawałem, kiedy trzeba było komuś pomóc.
Spisywaliśmy kwity podatkowe, ja z jednej strony biurka, ona z drugiej. Ja te kwity układałem według liter, każdą literę na osobną kupkę. Ona każdy kwit sprawdzała z listą, czy się wpłaty zgadzają z nakazami. Wszyscy już z gminy wyszli. Zmierzchać się zaczęło. Koniec września to był. Zapaliła lampę. Potem trzeba było z tych kwitów wpłaty przenieść na arkusze, w osobne rubryki. Liczba porządkowa, nazwisko, imię, wieś, hektary, klasa ziemi, do zapłacenia, zapłacił, rata, pozostało. Kopciowa, sprzątaczka, pościerała z grubsza kurze, wyrzuciła z popielniczek, zamiotła, powiedziała/do widzenia i też wyszła. Potem te arkusze trzeba było podliczyć, czy zgadzają się z kwitami. I tak nastał wieczór. Ciemno się zrobiło wokół nas. Spojrzało się dalej na pokój, to nic nie było podobne do siebie. Biurka, co się za dnia rozpychały, że nie było jak przejść, teraz stały cicho jakby trumny po umarłych urzędnikach. Szafy, jeszcze w dzień niedawno szafy, wyglądały jakby stare wierzby, którym ktoś pościnał łby. Tylko my w świetle lampy, stojącej na biurku, wyglądaliśmy jakby w jakiejś jasnej kuli. Chociaż jak urzędnik z urzędniczką nad tymi kwitami. Nic więcej. Ale gdyby ktoś przez okno nas zobaczył, mógłby rozpowiadać, żeśmy się tulili do siebie, bośmy tak bliziutko siedzieli i sami w całej gminie. Czasem, ma się rozumieć, coś się powiedziało, ja czy ona, ale tyle tylko, co te kwity od nas chciały.
– Niech pan ten kwit czy tamten podepnie.
– Wojciech Jagła czy Jagło?
– Pięć hektarów, klasa druga, tak pan ma?
– Ile pani wyszło, bo mnie tyle a tyle?
– Coś tu się nie zgadza. Sprawdźmy jeszcze raz.
Czasem smutek twarz jej przyoblekał, ale był to smutek kwitów. A na taki smutek najlepsze liczydło. I od razu jak karabin maszynowy zaczynała trajkotać.
Była ósma, może później. A my wciąż te kwity, kwity. Żeby z raz zerknęła jakoś cieplej na mnie czy się oczy jej spłoszyły, gdy ja na nią zerknąłem. Nic. A nawet jakby mnie karciła za takie spojrzenia, każąc mi to czy tamto sprawdzić, coś wpisać, drugi raz podliczyć. Aż w końcu pomyślałem, może by wyciągnąć zegarek, spojrzeć i powiedzieć, o, już ósma, dziewiąta, żeby wreszcie oderwała te oczy od kwitów. Powiedziałbym wtedy:
– Odpocznijmy chwilę. A ona mogłaby powiedzieć:
– Zrobię może herbaty. Napije się pan?
Chętnie bym się napił. Zacząłem ukradkiem macać po kieszonce u spodni, gdzie miałem ten zegarek. A to był ten sam zegarek, który potem sprzedałem na grób. Srebrny, na dewizce. Na Niemcach go w bitwie zdobyłem. Choć prawdę mówiąc, znaleźli go chłopaki przy zabitym oficerze. Wysunął mu się z kieszonki, jakby chciał uciec od trupa, tylko że go ta dewizka przytrzymała. Bitwa była niewielka. Z pół godziny trwała, jakby tylko o ten zegarek chodziło. Z naszych ranny został „Góral”, a tamci wszyscy poginęli. Właściwie nie bardzo się było o co bić. Ktoś nam doniósł, że motocykl i auto z Niemcami jadą drogą. Ale nawet nie wiedzieliśmy, gdzie jadą i po co. Choć tam darmo pewnie nie jechali. Zrobiliśmy zasadzkę w porośniętym po obu stronach leszczynami, głogami, jałowcami jarze. Zamknęliśmy ich od tyłu, zamknęliśmy od przodu, poczekaliśmy, aż podjadą, i dawaj ze wszystkich stron. Trochę trupów, trochę broni, ten zegarek, no i po bitwie. Dzisiaj to już nic zegarek, co drugi ma na ręku, ale wtedy to było coś, jeszcze srebrny. I chodzić chodził pierwsza klasa do ostatnich dni. Ani go razu do naprawy nie dawałem. A nawet ze słonkiem kiedy tylko było go sprawdzić, to tę samą godzinę wskazywał. Słońce u nas na dwunastą wychodzi akurat na komin Martyki, to i na nim była zawsze dwunasta. A najbardziej przydawał mi się w gminie. Jakby ten oficer, co się dał nam wtedy zabić, wiedział, że mi przyjdzie kiedyś urzędnikiem być.
Tylko że jakoś głupio było tak wyciągnąć i powiedzieć, o, ósma, dziewiąta. Może by się spłoszyła i zaczęła mnie przepraszać:
– O, przepraszam, że tak długo pana zatrzymałam. Ale bardzo mi pan pomógł. Dziękuję. Albo niech pan idzie, jak się panu spieszy, ja jeszcze zostanę. Muszę dziś to skończyć.
Kupa kwitów wciąż leżała między nami do zrobienia. I tylko czasem, gdy się głębiej pochyliła, udając, że się nad czymś zastanawiam, patrzyłem po kryjomu na jej głowy jasny łan, dużo jaśniejszy przy lampie niż za dnia, jakby to był łan pszenicy, na którego skraju stałem. Była chyba już zmęczona. Parę razy się spytała, ile to jest coś tam razy coś tam. To znów zezłościła się na te kwity, że tak niewyraźnie ponapi-sywane. A przecież od samego początku były tak ponapisywane. To lampę przesunęła, że światło jej za ciemne.
Spisywałem kwit na nazwisko Bielak Jan, wieś Zarzecze, złotych trzy tysiące pięćset osiemdziesiąt dwa. Druga rata. Powiedziała cicho, kuląc głowę nad biurkiem:
– Niech mnie pan pocałuje.
Odłożyłem pióro. Myślałem, że żartuje sobie ze mnie. I na wszelki wypadek też jakby żartem powiedziałem:
– Może niewart jestem, żebym pannę Małgosię pocałował?
– Proszę – powiedziała jeszcze ciszej.
No, to wstałem, uniosłem jej głowę znad biurka i pocałowałem, ale jak siostrę. Bo gorzej mnie onieśmieliło to jej życzenie, niż gdybym z własnej woli czy nawet przez siłę ją pocałował. I wcale mi nie sprawiło przyjemności.
Zaraz się zresztą zerwała.
– Już późno – powiedziała trochę sztucznym głosem, jakby chciała powiedzieć, że nic się nie stało. – Strasznieśmy się zasiedzieli przy tych kwitach. A myślałam, że nie zejdzie nam tak długo.
Читать дальше