Ojciec, matka byli w domu. Powitali mnie serdecznie jakby dawno znajomego..Ojciec nawet powsiadł na Małgośkę, że niegościnna, jakby nie ich córka, bo dawno już powinna mnie zaprosić, chodzimy i chodzimy, przecież widzą przez okno. A prócz tego wiedział, że to ja „Orzeł”. Wyciągnął pół litra, kazał matce nakrajać chleba, kiełbasy. A gdyśmy już siedzieli przy tej wódce, chlebie i kiełbasie, rzekł do Małgośki:
– Wiesz ty, moja córko, kto był „Orzeł”? O nikim?a Niemca tak głośno nie było. Choć byli i „Tatar”, i „Kołodziej”. Ale to przy „Orle” świńskie partyzanty. Obrabował ktoś nocą Sokołowskiego, młynarza, to potem na babie Gajowczyka z Kolonii poznali futro z ich córki w kościele. A Gajowczyk był od „Kołodzieja”. I kto? Sąsiady. A „Orzeł” był bicz Boży. Prawdę mówię, mój panie?
– Chyba prawdę.
– No, to pana zdrowie, bohaterze. I co mi się jeszcze u pana podoba, że nie chodzi pan z zadartą głową, jak to inni, co to przez całą wojnę strzelił albo i nie strzelił, a teraz wydaje mu się, że wszystkich Niemców powystrzelał. To teraz w gminie pan pracuje?
– W gminie.
– Razem z naszą Małgośką?
– Razem, tylko w innym dziale.
– To chociaż się tyle ojczyzna panu wywdzięczyła, że pan teraz urzędnik.
Przegadaliśmy cały wieczór, a i nocyśmy trochę zarwali. Ale co się podnosiłem, żeby iść, to siedź pan, jeszcze nie tak późno. Spotkać takiego człowieka i go nie wysłuchać, grzech byłby. Choć właściwie to ja słuchałem, a on o mnie opowiadał. Tu „Orzeł” rozbroił, tam napadł, tam zrobił zasadzkę, tam go okrążyli, ale im się wymknął. I tylko od czasu do czasu sprawdzał, czy tak było. Tak było, mój panie, prawdę mówię? A choć nieraz było całkiem inaczej, ale mu przytakiwałem, bo prawdziwiej opowiadał, niż było.
– No, to pana zdrowie.
Matka z Małgorzatą więcej krzątały się po izbie, niż słuchały. Czasem tylko matka westchnęła:
– Mój Jezu, dopiero się pan naprzeżywał.
A Małgorzata ani słowa, nawet jakby zła była na ojca, że się tak rozgadał, bo chyba nie na mnie.
W pewnej chwili ojciec wstał, sięgnął do kredensu i wyciągnął drugie pół litra, swojej wódki tym razem, na miodzie, bo mieli pasiekę. A kiedyśmy i to wypili, uparł się. że musi mnie odwieźć, bo jak by to wyglądało, żeby ktoś taki wracał od niego piechotą. Wcisnął czapkę na głowę i szedł już konia zaprzęgać, ale zatoczył się w progu i matka z Małgorzatą w końcu go uprosiły, żeby nie jechał. Bo mnie wcale nie chciał słuchać. Trzasnął nawet pięścią w stół, że l nie mam do gadania. Jego koń, jego wóz i jego ochota. A ja gość. I nie byle jaki. Bo byle jakiego by nie odwiózł.
Małgorzacie wstyd było, że się ojciec tak upił. Ale mnie się dobał. Chłop szczery, co w głowie, to i na języku, i widać, że dusza j człowiek. Matka też wydała mi się kobieta stateczna. I za parę dni znów zaszedłem. Bo od tamtego razu już mnie Małgorzata każdego dnia zapraszała, żeby zajść. Choć wydawało mi się, że nie zawsze chce, żebym zaszedł, a tylko że wypadało się spytać, może zajdziesz? To nie chciałem się naprzykrzać i mówiłem, dzisiaj chyba nie, a w duszy czekałem, żeby znowu powiedziała, zajdź, proszę. A ona, jak chcesz. Czy najwyżej, ojciec by się ucieszył.
Ale razu jednego kupiłem pół litra i powiedziałem, a mam trochę czasu, to zajdę. Nie żeby miało to coś znaczyć, tylko chciałem nie być dłużny. Bo kiedy zaszedłem, matka zawsze, może bym coś zjadł? I krajała chleb, boczek, smażyła jajecznicę. Ojciec przynosił garniec miodu z komory, raz lipowy, to wrzosowy, akacjowy, spadziowy, to się i nasłodził człowiek, i o pszczołach nasłuchał, jakie to mądre stworzenia i gdzie tam mądrzejsze od ludzi, a ludziom się wydaje, że są najmądrzejsi. Zachęcił mnie nawet i też miałem zamiar założyć pasiekę. Ze dwa ule na początek.
Ale najbardziej lubiłem patrzeć, jak się Małgorzata krząta po izbie, pośród krzeseł, stołu, garnków, talerzy, cebrzyka z pomyjami, ognia pod kuchnią, firanek w oknach, obrazów na ścianach. I aż mi się dziwne wydawało, że to ta sama urzędniczka z podatkowego w gminie. Gdzieś znikała ta jej nieprzystępność, która tam w gminie jakby jej kazała głowę nosić na samym czubku szyi i patrzeć na każdego z góry, nie uśmiechać się zanadto, nie mówić bez potrzeby. A kiedy już mówiła, dobierała słów z namysłem, jakby to nie słowa były, a znaki tajemne. A nawet chodzić, chodziła jakby na spętanych nogach czy może sobie zawczasu takie kroki obmyślała, kiedy miała przejść przez korytarz do innego pokoju czy kiedy wychodziła po robocie do domu.
Tu, ledwo próg przestąpiła, zdejmowała pantofle, a wkładała ciapki. Matka aż się nieraz obruszała, że jakże to, gość w domu, a ona w ciapkach. Czy obwiązywała się zapaską, kiedy trzeba było zmyć, posprzątać, obrać, pokrajać czy jeszcze w czymś tam matkę wyręczyć, choć ją matka odganiała, że sobie sama da radę, ona niech się gościem zajmie. A choć nie była taka lśniąca jak tam w gminie, wolałem ją sto razy tu niż tam. I wcale jej nie miałem za złe, f; że się mną nie zajmowała, zostawiając mnie ojcu czy, gdy ojca nie było, samemu sobie, bo i samemu dobrze mi było. Wystarczyło mi, że ona się krząta, a ja patrzę na nią. I wcale mi się nie nudziło. Mógłbym cały dzień tak na nią patrzeć i też by mi się nie nudziło. A może całe życie. I zapominałem, że ją miałem jeszcze tylko te parę razy odprowadzić. Przyszła wiosna, lato się zbliżało, a ja prawie zadomowiłem się u nich, bo mało kiedy, żebym nie zaszedł.
Choć wydawało nieraz mi się, że jakby uciekała przede mną w tę krzątaninę. Ledwo weszliśmy i powiedziała od progu ojcu, matce dzień dobry, a oni powiedzieli, o, jesteś, co tak późno? I pan Szy-mek jest, witamy, witamy. I od razu leciała do okna, i zasłonki ściągała, że co tu tak ciemno. Albo w garnki zaglądała, że coś się matce chyba przypaliło, bo swąd czuć. Otwierała drzwi, wietrzyła. Czy niech kot gdzieś zamiauczał, schylała się pod stół, pod łóżko, kici, kici. I go wyciągała, brała na podołek, tuliła, głaskała, o, ty mój, ty taki, siaki, najczulszymi słowy, i jak dziecka się pytała, czy na myszach był, mleczko pił, a do mnie jakby na odczepne w tym potoku czułości:
– Siadaj, Szymek.
Ojciec aż się nieraz złościł na nią:
– Zostaw go, ty kocia mamo. Jeszcze ci się zwiuka. Wypił matce wszystką śmietanę, to gdzie by mu na myszy się chciało. Powiedz lepiej, co tam w gminie.
– Jak w gminie. Szymek ojcu powie. Ja trochę posprzątam. Boże, ileż tu much!
A nieraz już od progu pierwsze słowa jej były:
– Boże, ileż tu much!
I od razu zaczynał się taniec z muchami. Otwierała okna, drzwi. Wciskała każdemu ścierkę w rękę. I tańczyliśmy z nią po izbach, jak tam kim dyrygowała. Ojciec z matką przy oknach i drzwiach, żeby muchy nie wracały. A ja z nią pośrodku, ona od ścian, ja po suficie i wszędzie, gdzie mi kazała.
– Tam. Szymek! Tam! W rogu! Nad obrazem! Nad kuchnią! Nad krzyżem! Przy lampie! Tylko nie zbij! Ostrożnie! O, tam, tam!
Potem to już sam brałem ścierkę z gwoździa przy kuchni, jak tylko wykrzyknęła. Boże, ileż tu much! I nawet miałem taką swoją w czerwono-granatową kratkę, co mi się najlepiej nią goniło. Ale za pierwszym razem nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, przywarłem do ściany, żeby im nie przeszkadzać. Ale majtnęła parę razy, a sio! a sio! i od razu do mnie z wyrzutem:
– Weź no, Szymek. i ty ścierkę! Nie stój tak! Pomóż! Matka aż się zawstydziła i ujęła za mną:
Читать дальше