Katarzyna Leżeńska
Kamień W Sercu
***
maj 2001
Ludzie! Jak można nosić takie buty?
Patrzyłem na kobietę z miejsca 25E po drugiej stronie przejścia. Metr pięćdziesiąt w kapeluszu i półmetrowe buty na obcasach, ze szpicem, którym można borować w zębach. Czy w tym w ogóle da się chodzić? A może to buty siedmiomilowe?
Gdzie moje okulary? Która godzina?
Potrząsnąłem pustą butelką po ginie. Chcę spać. Nie mogę spać. Siedzi tam. Ona. W purpurowej mini, obcisłej bluzce z lycry i w butach z bajki. Ręce złożyła w małdrzyk. Jej twarz spała.
Nie wiem, jak ja to wszystko zobaczyłem bez okularów. Chyba się upiłem.
Ciekawe, jak jej na imię? Jaki ma głos? Jedzie do chłopaka? Męża? Nie, nie męża. Pewnie była w Chicago na robotach. A może na studiach? Przemknął mi przez głowę cały plan na życie: przytuleni staruszkowie – ja i panienka z 25E. Trzymam ją za rękę, ona mnie…
Ding – dong!
– W związku z przelotem w obszarze turbulencji prosimy wszystkich trzeźwych pasażerów o zapięcie pasów.
Po angielsku już nie powtórzyła.
Leciałem do Polski, wiedząc, że nie powinienem tego robić. Wszystko przemawiało przeciwko – nowa praca, przeprowadzka, stan konta. Powinienem był zostać w San Jose i zająć się serio rozwalonym życiem. Ale ciągnęło mnie. Wiedziałem, że muszę, że stanie się „coś”. Nie wiem, co.
Patrzyłem na te buty, fantazjując o szpicu, o palcach z francuskim pedikiurem, o francuskim…
Samolot podchodził do lądowania. Obudziłem się.
Ominęła mnie wilgotna chusteczka do przetarcia twarzy. Jak większość pasażerów, wyglądałem przez okno, usiłując dostrzec znajome widoki – kawałek wybrzeża, szarobure pasiaki pól i poletek, zarysy bloków, latyfundia popegeerowskie i wreszcie ten sam i nie taki sam Ursynów.
Pasażerowie nagrodzili oklaskami pilota i opatrzność. Już po wszystkim.
Byłem tu. Sam. Pierwszy raz po rozstaniu z Helen.
25E zakładała obrączkę. Patrzyła na mnie tak, jakby żałowała straconej życiowej szansy.
Taak, jeszcze przez parę minut mogłem fantazjować.
Tydzień wcześniej zabrałem ostatnie rzeczy z mojego – już nie mojego – domu przy Tiffin Road w Oakland. Helen nie wpuściła mnie do środka, sama przytaskała osiem kartonów z książkami przed drzwi, po czym zatrzasnęła je symbolicznie i patetycznie.
– Pan co, Polak?
Pogranicznik wyrwał mnie ze stuporu. Nie pamiętam, jak znalazłem się w kolejce. Spojrzałem na niego zdumiony, bo pierwszy raz ktoś tak sprawdzał moje obywatelstwo. Oficer z pagonami upstrzonymi dystynkcjami, o których nie miałem pojęcia, postukiwał moim niebieskim paszportem, patrząc wyczekująco. O co chodzi?
– Też – odparłem.
– To co mi pan tu daje? Tu jest Polska, pan Polak, trzeba okazać polski paszport. Inaczej mogę pana nie wpuścić.
I dalej patrzył, jakby czekał, co zrobię. Czy się wydrę? Czy zaskomlę?
– Proszę. – Wręczyłem dziewiczą czerwoną książeczkę.
Żeby mi tak więcej nie robić, bo będą kłopoty. Następny! Machnął ręką, żeby iść, bo furtka otwarta.
Amerykanin za dychę – dodał, wiedząc, że usłyszę.
Ano za dychę. Na dodatek głupi.
W tym tygodniu powinienem był się zająć rozpakowywaniem tego, co leżało pod ścianami w nowym mieszkaniu w Redwood Shores. Powinienem był przynajmniej przejrzeć raporty sprzedaży mojego poprzednika, jego z pewnością godną podziwu segmentację klientów i pomysły na nowe usługi.
Jak można zaczynać nową pracę i po tygodniu iść na urlop?
To się musi skończyć katastrofą. A ja, po telefonie macochy i dwóch godzinach szukania w internecie tanich połączeń do Polski, znalazłem te tylko całkiem drogie – tuż przed polskim majowym długim weekendem nie było już innych biletów.
– Pan pozwoli tutaj.
Celnik wyskoczył zwinnie z jakichś zakamarków i wskazał palcem mój worek z demobilu (tak, tak – lubię te rzeczy). Trzeba było kupić walizkę. Nie byłoby problemu.
– Co pan wwozi do Polski?
– Nic specjalnego. Bieliznę, koszule, skarpetki, orzeszki piniowe, aspirynę… – wyliczałem zaskoczony.
25E przeszła obok, starannie unikając mojego spojrzenia, jakby przyłapali mnie co najmniej na przemycie narkotyków, dziecięcej pornografii i cholera wie, czego jeszcze.
– Proszę otworzyć worek.
Otworzyłem. Celnik zaczął szperać. Ja bym na jego miejscu nie grzebał w bieliźnie bez rękawiczek. Kto wie, czy i kiedy prana. Rozczarowany oddał mi worek. Usłyszałem, że jestem wolny. Tak jakbym nie był. Poszedłem dalej zielonym korytarzem. 25E zniknęła w tłumie witających. Zawsze marzyłem, by ktoś mnie oczekiwał na lotniskach, witał, rzucał się na szyję. Tak było i tym razem. Czego się spodziewałem? Że ktoś wyjedzie po mnie bryczką z Białegostoku? Czemu nie?
Taksówka. Dworzec Centralny. Bilet. Ile? To chyba za samolot? Peron. Aromat raju utraconego.
W okolicach Małkini zatęskniłem za herbatą. W Łapach spałem, trzymając za szpic na zawsze utraconą 25E.
Pojechałem taksówką do nowego mieszkania moich starych. Właśnie się przeprowadzili i była to słuszna decyzja. Zaraz po przejściu na emeryturę uciekli z ósmego piętra wielkopłytowego mrówkowca przy niegdysiejszej ulicy Podedwornego.
Dobrze zrobili, ale ja jestem sentymentalny. Wolałem ich gierkowskie mieszkanie i swój pokój ze szczeliną pomiędzy płytami. Ileż razy fachowcy ze spółdzielni ją smołowali, pakowali tam wszystko z wyjątkiem odpadów nuklearnych – zimą i tak wiało mrozem. Ale to było moje okno na świat. Na ścianie przy amerykance wypisałem maleńkimi literkami swoje imię.
Nowe, podobne wielkością mieszkanie (tym razem na dwie osoby, bo minus ja i moja siostra) było przede wszystkim parterowe i nie budziło żadnych uczuć ani wspomnień. Było trochę tak, jakbym spotkał się z ojcem i macochą w apartamencie hotelowym z kuchnią. Ale tylko do obiadu.
W połowie powitalnej pomidorowej z ryżem Danka, żona mego ojca, oświadczyła radośnie:
– Na kolację zaprosiliśmy kogoś, kogo koniecznie musisz poznać!
– Tak? – zdziwiłem się tylko trochę uprzejmie.
Może to jest ta przygoda? 25E? Rzuciłem ukradkowe spojrzenie mojej młodszej siostrze, Jolce. Pokiwała głową, ciężko wzdychając. Raczej nie.
– Pewnie nie pamiętasz młodszej córki Paprockich. – Pamiętałem. – Jest teraz lekarzem weterynarii, ma własną lecznicę, niecałe trzydzieści lat. No i panna!
Danka uśmiechnęła się z rozmarzeniem.
– Stuprocentowa dziewica – wtrącił ojciec, przerywając na chwilę siorbanie.
Przez chwilę nawet ja się rozmarzyłem.
– Sprawdzałeś? – mruknąłem, zanim zdążyłem się ugryźć w język.
Ale ojciec nie słyszał, zajęty przeżuwaniem ryżu, a minę miał taką, jakby to stuprocentowe dziewictwo panny Paprockiej młodszej nie tylko osobiście sprawdził, ale i nadwyrężył. Jolka zacisnęła usta, z trudem powstrzymując chichot, i na wszelki wypadek dolała sobie zupy. Czy powiedziałem, że pomidorowa to moja ulubiona zupa? Mogę ją jeść hektolitrami.
– Wiem, że ja nic nie rozumiem – zaczęła Danka – ale gdybyś po prostu z godnością przyjął i uszanował wybór Helen, tak jak ci mówiłam, nie byłoby całego tego…
No i wyszło, poszło, wypsnęło się.
Po co ja tu przyjechałem? Żeby znowu słuchać mniej lub bardziej wyrafinowanych aluzji do wstydu, jaki przyniosłem rodzinie swoim rozwodem. W tej rodzinie? Rozwód? Małżeństwo się kończy, kiedy jedno z małżonków umiera, a nie, gdy się komuś odwidzi.
Читать дальше