Białystok powitał nas resztką śniegu na chodnikach i popołudniowym, wigilijnym szaleństwem ostatnich przygotowań. Karpie szykowały się na egzekucje, zmielony mak czekał, aż ciasto wyrośnie, choinki zapalały się w oknach jak za dotknięciem różdżki.
Zaparkowaliśmy przed blokiem moich starych. Wydało mi się, że wszystkie okna pałają ciepłem, radością, jednością. Tylko nam, jedynym na całym świecie, nie chciało się ostatni raz wyjść z samochodu. Siedzieliśmy wpatrzeni w okna, wiedząc, że nieprędko będziemy tu znowu o tej porze.
Poczułem się tak, jakbym miał umierać! Strasznie się poczułem. Dasza się popłakała, Pola udała, że nie, a Ula spała w najlepsze, nie zdając sobie sprawy z symboliczności sytuacji.
Po chwili zostaliśmy wypatrzeni z okna. Ojciec wyszedł z klatki. Przywitał się z nami jakby czulej. Pola właśnie siadała na wózku, kiedy zaproponował, że zawiezie ją na górę. Nie wiedział, biedak, co to znaczy, nie miał techniki.
Początkowo chciałem mu wyrwać Polę. Ale widziałem w jego spojrzeniu coś, co mówiło, żeby dać mu szansę. No to dałem, ale pokazałem mu najpierw, jak się wciąga kogoś na wózku po schodach. Całe szczęście, że to była sprawa „tylko” półpiętra. Komuś, kto projektował ten nowy budynek, nawet przez myśl nie przeszło, że mógłby tam mieszkać człowiek na wózku. Oh, well.
Witaliśmy się z Danka, matką Daszy, Jolką i jej mężem zupełnie tak, jakbyśmy się żegnali. Może na zawsze?
Co będzie przy opłatku?
Mój odwieczny sentymentalizm i skłonność do tragizowania wyszły ze mnie boleśnie i bez osłonek.
Każdy trzymał nas w ramionach trochę dłużej, ściskał trochę mocniej. Jakbyśmy się wszyscy spóźnili z takimi gestami o kilka lat i teraz bardzo chcieli to nadrobić.
– Ja chcę śledzia – przerwała czułości Pola, zdrajczyni ideałów bezmięsnych.
Danka rzuciła się do nakładania zwłok śledzia na jej talerz.
Jak skazaniec przed wyrokiem śmierci, Pola zjadła na dzień dobry pół kilo matiasów. Danka i mama Daszy patrzyły na nią z uwielbieniem.
Zaczynało się ściemniać. Pierwsza gwiazda już pewnie świeciła, ukryta pod powłoką granatowych chmur. Jeden z najkrótszych dni w roku powoli przygniatał mnie swoim ciężarem, niepokoił, nękał, na nowo budził wątpliwości.
A może źle robię, znowu stąd wyjeżdżając?
Ja wiem, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach, ale mimo wszystko… Będzie mi okrutnie brakowało tych świąt, tych ludzi, ich problemów, ich oczywistych wad i mniej oczywistych zalet. I tych śledzi, choć ich nie tykam, odpustowych świec, choinki wreszcie prawdziwej, a nawet telewizora instruującego, jak się szykuje prawdziwie polską wigilię.
Wziąłem kieliszek z winem i wyszedłem na balkon w za dużych kapciach ojca. Stałem tam chwilę, wrastając w ten czas, bez ruchu. Patrzyłem w niebo, pytając sam siebie, czy ta prawda od nieba gwiaździstego jest rzeczywiście we mnie?
A jeśli krzywdzę Daszę, wyrywając ją z ciepłego miejsca? Czy rzeczywiście robię to wszystko dla Poli, czy raczej dla siebie? Może ja sam od czegoś uciekam, jak Koziołek Matołek, szukając tego, co jest bardzo blisko? Może nie trzeba? Może mimo wszystko Pola sobie tu jakoś poradzi? Może zostańmy?
Skrzypienie plastikowych drzwi balkonowych nie pozwoliło mi dostrzec jasnej odpowiedzi. Dasza wtuliła się we mnie. Jej brązowy sweter, pachnący smażoną rybą, cukrem pudrem i nią samą, ogrzał plecy, jej ramiona reanimowały przestraszone serce.
Czy wiedziała, o czym myślę?
– Marcin, wszystko będzie dobrze. Poradzimy sobie. – Odwróciłem się do niej. – Przecież to nie na zawsze – szepnęła. – Oni tu na nas poczekają.
Z pokoju dobiegł nas głos Poli uczącej Ulę słowa „Mikołaj”. Było już wystarczająco ciemno, by zacząć odliczać godziny do wyjazdu i próbować wstrzymać czas.
Dasza pchnęła drzwi. Odstawiłem kieliszek do skrzynki po stokrotkach. Chwyciłem ją za rękę. Zatrzymałem gwiazdy. Dasza stojąca już po drugiej stronie progu, odwróciła się. Patrzyłem w jej oczy. Jasnobrązowe. Moja babcia mówiła: „oczy piwne – życie dziwne”. Patrzyłem i widziałem w nich wiarę, spokój nigdy mi nie dany, dojrzałość, o której mogłem tylko śnić. Coś błysnęło mi w okularach i kapnęło na policzek.
Przestąpiłem próg.
Weszliśmy razem w chmurę majeranku, suszonych śliwek, żurawin, wanilii i maku…
***