Nikt nie zadowalał się wydaniem nakazu zniesienia wszelkich barier architektonicznych. Sami niepełnosprawni skrupulatnie egzekwowali, także w sądach, ich likwidację. Nie wystarczyło napisać, że niepełnosprawni mają być traktowani na równi z pełnosprawnymi w sklepach i urzędach. Wszędzie musiały pojawić się ceny, ogłoszenia i druki dostępne dla każdego, co oznaczało na przykład, że amerykański fiskus musiał przygotować formularze zeznania podatkowego w wersji dźwiękowej, napisane brajlem i takie z dużymi literami.
Czytałam to z dużym zainteresowaniem, ale raczej jako ciekawostkę niż coś, co może dotyczyć Poli.
Po długich poszukiwaniach i zabiegach zaproponowano nam, a właściwie Poli terapię zajęciową, która polegała na… zabawach z gliną.
Dasza pojechała się temu przyjrzeć. Wróciła prawie z płaczem.
– Zbieranina dzieci w różnym wieku i z różnymi rodzajami niepełnosprawności stłoczona w jednym pomieszczeniu – opowiadała. – Bardzo mili ludzie to prowadzą, ale wszystko jest pod kątem dzieci upośledzonych umysłowo. Zaprosili nas na piknik swojego stowarzyszenia.
– I to jest właśnie integracja po polsku: niewidomi z tymi na wózku, niepełnosprawni umysłowo z niepełnosprawnymi fizycznie. Niech się integrują i głowy nie zawracają!
– Jesteś niesprawiedliwy!
– Nie, jestem przerażony.
– Ja też – szepnęła Dasza.
Pola nie była i nie jest w żadnym stopniu upośledzona umysłowo. Do dziś nie mogę pojąć, dlaczego tyle razy musieliśmy tłumaczyć, że schorzenie tylnej części mózgu upośledza czynności witalne, ale nie możliwości poznawcze.
Choroba i operacja nic nie zmieniły, powiedziałbym nawet, że wyostrzyły intelekt, a już na pewno język Poli.
– Masz rację – powiedziała Dasza, kiedy już trochę ochłonęła. – Nie chcę, żeby moja córka lepiła z gliny, od czasu do czasu jeździła na imprezy integracyjne, choćby najmilsze, i wegetowała z dnia na dzień. Chcę, żeby skończyła liceum i poszła na studia, po których znajdzie pracę – wyliczała zrezygnowanym tonem, jak ktoś, kto doskonale wie, że prosi o gwiazdkę z nieba.
Nie mogłem jej dać gwiazdki z nieba. Ale mogłem sprawić, by to Pola własnymi rękami jej tę gwiazdkę zdjęła. O ile tylko zechce.
Byliśmy małżeństwem, a ja byłem obywatelem amerykańskim. W Polsce, gdzie kwestia kształcenia i życiowych szans osoby niepełnosprawnej była jej prywatną sprawą i kłopotem co najwyżej rodzinnym, doszliśmy do ściany.
Emigrować? – Dasza spojrzała na mnie tak, jakbym jej zaproponował wspólne katapultowanie się w kosmos. – Do Stanów? Ja nie chcę.
Ja też nie, dopiero co wróciłem z emigracji – odparłem spokojnie. – Od ponad roku nie ma znaczenia, czego my chcemy, Dasza. Ważne jest to, czego potrzebuje Pola.
Patrzyła na mnie ze łzami w oczach. Nie miała żadnych argumentów i wiedziała o tym.
– To może do Szwecji. – A jednak miała! – Czytałam, że tam też…
Zamilkła. Nic nie mówiłem. Już widziałem tych Szwedów i może jeszcze Finów – też mają niezłe ustawy – jak na wyścigi przyznają nam swoje obywatelstwo i swój socjal.
– Ja mam obywatelstwo amerykańskie, Ula też, ty jesteś moją żoną… – wyliczałem.
Może, nie wiem, za parę lat? – przerwała mi.
Pola nie ma osiemnastu lat i nie podlega jeszcze normalnym procedurom imigracyjnym – ciągnąłem.
Ty i ten twój pieprzony amerykański raj! – przerwała mi znowu, zniecierpliwiona.
Dasza, ja ci nie proponuję raju, tylko wyjazd tam, gdzie nasze problemy są już dawno rozwiązane. Nie mówię, że w Ameryce nie ma żadnych problemów. Jest ich mnóstwo. Ale my będziemy ich mieli dużo mniej. Wiesz, że tutaj tylko mówią i piszą o integracji, a patrzą na Polę jak na zadżumioną. Może kiedyś to się zmieni, ale my nie potrzebujemy łaski, tylko pomocy od zaraz.
Wiem – powiedziała głucho. – Beznadzieja.
Nie, właśnie nadzieja – sprostowałem. – Może się uda, może się nie uda. Ale przynajmniej jest nadzieja, a to, co teraz… sama wiesz.
Wiem – powtórzyła, chowając twarz w dłoniach.
– Jaja sobie robisz? – powiedziała Pola na dzień dobry. – Nigdzie nie jadę.
Obie się na mnie uwzięły!
Zaczekaj – przerwałem jej. – Zanim odrzucisz, zastanów się, co odrzucasz.
Co za różnica?
No, właśnie dość zasadnicza.
Przerzuciłem na ekran Poli listę dyskusyjną ze strony uczniów Gunn High School w Pało Alto, szkoły, którą Sara wyszukała, żeby dać nam konkretny przykład tego, co w Kalifornii oznacza szkoła integracyjna. Stamtąd Pola trafiła na blog jednego z uczniów, niewidomego chłopaka, który mógł poruszać tylko jednym palcem u ręki.
– Masz coś więcej? – zawołała po godzinie.
– Mam dużo więcej.
Spędziliśmy na tym parę dni.
Właściwie dopiero wtedy udało nam się wreszcie pogadać o tym, co się z nią stało. Wcześniej nie umieliśmy, a i Pola niczego nam nie ułatwiała. Nadal nie miała zamiaru otwierać się przed nami i opowiadać o tym, co czuje, co myśli o sobie, tak nieodwołalnie zmienionej, ale zaczęliśmy normalnie rozmawiać o faktach. Przekłuliśmy wreszcie ten balon, zaczęliśmy nazywać rzeczy po imieniu: jej niepełnosprawność ruchową, jej niedowidzenie, perspektywy dalszej rehabilitacji. Z pomocą Daszy pokazałem Poli, co jest możliwe w Polsce i jak to samo wygląda w Stanach.
W myśl przepisów ADA szkoła musiała stworzyć Poli warunki do normalnego funkcjonowania i nauki, co oznaczało: dostęp do wszystkich tekstów w postaci elektronicznej, narzędzia do czytania i skanowania. No i asystenta do robienia notatek na zajęciach. Znikał problem dojazdu do szkoły, bo Pola z automatu dostałaby elektryczny wózek, a problem barier architektonicznych czy autobusów bez podnośników dla wózków po prostu nie istniał.
Najbardziej przemówił jej do wyobraźni program wychowania fizycznego, realizowany przez specjalnego nauczyciela, plus iluś tam asystentów, którzy zajmują się niepełnosprawnymi uczniami.
Zacząłem jej czytać o dziesiątkach tysięcy spraw o dyskryminację wytaczanych w amerykańskich sądach i wygrywanych przez niepełnosprawnych, poczynając od dostępu do szkoły, a kończąc na dostępie do szlaków turystycznych na Alasce.
Czytałem i śmiać mi się chciało. A potem płakać.
Zbyt długo mieszkałem w Stanach, by idealizować tamten świat. Niedobrze mi się robiło na samą myśl, że znowu będę zaczynać wszystko od początku. Nie byłem już młodym wilkiem, któremu obojętne jest, gdzie szczerzy kły i ostrzy pazury do walki o wyższe miejsce w hierarchii. Myślałem, że czas walki mam za sobą.
Znowu musiałem stawać do zawodów. Znowu wywołali mnie, spoconego ze strachu, do tablicy.
Ile można!
Jeżeli mieliśmy jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, to rozwiały się one ostatecznie na schodach kamienicy w centrum, gdzie mieścił się sanepid. Poszliśmy tam na badanie krwi przed złożeniem wniosku o wizę emigracyjną – Dasza i Pola musiały uzyskać zaświadczenie, że są wolne od chorób wenerycznych i AIDS.
Czwarte piętro, bez windy, stara kamienica, wąskie i strome schody.
Myślałem, że ducha tam wyzionę, a byłem wtedy naprawdę w niezłej kondycji fizycznej. W końcu ćwiczyłem wciąganie wózka niemal codziennie. Przeczytałem kilkanaście wzniosłych dokumentów na temat konieczności likwidowania barier architektonicznych, ale na ulicach i w budynkach publicznych było jak było.
Wtaszczyłem wózek z Polą na to czwarte piętro i chyba pierwszy raz w życiu cieszyłem się, że musieliśmy czekać jeszcze pół godziny. Jeżeli wtedy nie ściął mnie nagły zawal ani udar, to chyba – odpukać – długo nic mnie nie powali.
Читать дальше