Nic z tego.
Wróciłem do Polski. Rozsyłałem CV – jak to moja babcia mówiła – na Kraków, Maków i cygańską wieś. Dzień w dzień.
Nikt nie odpowiadał.
Dopiero po miesiącu przyszedł mail z PeopleSoft. Proponowali spotkanie i rozmowę. Nauczony doświadczeniem od razu szczegółowo opisałem swoją sytuację rodzinną. Tego samego dnia odpowiedzieli, że rozumieją i nadal chcą rozmawiać. No to rozmawiamy – mailami, bo nie miałem zamiaru wyrywać się przedwcześnie i znowu wracać na tarczy.
Przez dobry tydzień gadałem z nimi przez całe noce. Szło dobrze, ale chcieli, żebym porozmawiał jeszcze z kimś innym. Niech będzie. Okazało się, że to ktoś, kto stale współpracował ze mną i Maziukiem. Pamiętał mnie.
Sam już nie wiedziałem, czy to dobrze, czy źle.
Było dobrze. Zaproponowali mi przyjazd do Mediolanu na serię rozmów. Tam urzędował szef grupy, w której miałem pracować. Brzmiało to dziwnie – firma była amerykańska, ja się przenosiłem do Kalifornii, a szefa miałem mieć w Mediolanie. Bywa i tak.
Poleciałem. Musiałem zmieścić wszystko w jednym dniu.
Nigdy nie byłem we Włoszech. Amerykanie zabrali mnie na lunch do chińskiej knajpy, przekonani, że jako wegetarianin tylko tam mogę coś zjeść. Być we Włoszech i jeść w chińskiej knajpie! Absurd.
Na pociechę, biegnąc do autobusu na lotnisko, obejrzałem sobie kątem oka strzelającą w niebo sylwetkę Duomo di Milano.
Pomiędzy bojowymi wyjazdami Marcina do Stanów toczyła się jeszcze jedna batalia. Również o przyszłość Poli.
Jej ojciec, a mój były mąż, na wiadomość o naszych planach powiedział krótko:
– Po moim trupie. Nie wywieziesz mi dziecka na zatracenie.
I odłożył słuchawkę, nim zdołałam cokolwiek wykrztusić.
Moje kolejne telefony pozostały bez odbioru.
Wszystkiego się spodziewałam, długich przemów o wyższości kultury europejskiej nad amerykańską, dyskusji o tym, czy to naprawdę konieczne, niepokoju o dalsze kontakty z córką i wpływ na jej losy. Ale nie tego. Nie idiotycznego oporu, który nie bawił się w żadne uzasadnienia, nie kretyńskiej demonstracji praw rodzicielskich.
– Wiedziałem – mruknął Marcin, kiedy osłupiała powtórzyłam mu, co usłyszałam.
– Wiedziałeś? – szczerze się zdziwiłam.
Błąd w założeniu – uśmiechnął się niewesoło. – Ty myślisz, że tu chodzi o dobro Poli, a chodzi o to, żeby pokazać, kto ma władzę nad tobą.
Jaką… – zaczęłam i urwałam.
Co ja sobie wyobrażam, pomyślałam. Że cokolwiek zostanie odpuszczone? Przecież to oczywiste. Nie kijem ją, to pałką, skoro sama się podkłada. Jest okazja, czemu nie przyłożyć? Pola w tym wszystkim jest najmniej ważna.
To co robimy? – spytałam, bo przecież nie mogliśmy złożyć wniosku o wizę emigracyjną bez zgody ojca Poli. Nigdy, choćby przez moment, nie przyszło mi do głowy ograniczać ani kwestionować jego praw.
Mieliśmy jechać do Białegostoku – przypomniał Marcin. – Zaraz zadzwonię i umówię się z siostrą Maziuka.
Z Lilką? A co ona…
Jest sędzią sądu rodzinnego.
Chcesz z tym iść do sądu?
Nie wiem, chcę ją zapytać, co możemy zrobić. Po co mamy się sami głowić i wyważać otwarte drzwi.
Lilka zgodziła się spotkać z nami w kawiarni przy Rynku Kościuszki.
Słabo ją pamiętałam. Była młodsza o parę lat od Andrzeja i mocno zahukana przez brata. Trzymała się od nas z daleka, a może to Maziuk nie dopuszczał jej do nas, nie wiem, nigdy mnie to nie interesowało.
Długo i serdecznie witała się z Marcinem. Mnie zlustrowała chłodnym wzrokiem i nie siliła się nawet na pozory sympatii, ale wysłuchała z uwagą całej mojej opowieści.
Wyobrażasz sobie coś takiego? – zapytał Marcin, kiedy skończyłam.
A co ja mam sobie wyobrażać – wzruszyła ramionami. – Jakby ludziom władza rodzicielska rozumu nie odbierała, to moja praca byłaby nikomu niepotrzebna.
Zastanawiała się przez chwilę, popijając kawę. W końcu odstawiła filiżankę, poprawiła się na fikuśnym, ale strasznie niewygodnym krześle i powiedziała:
Możecie to rozegrać na dwa sposoby. Przewlekle i raczej z gwarancją sukcesu, albo na szybko, ale z pewnym ryzykiem.
Dawaj – mruknął Marcin. – Najpierw powoli.
– Jak sąd, ociężale – zaśmiała się Lilka. – Składacie wniosek, żeby sąd rodzinny wyraził zgodę na wyjazd dziecka mimo sprzeciwu ojca.
To jest możliwe? – zapytałam.
Oczywiście. Sąd kieruje się dobrem dziecka, w tej sytuacji nie ma wątpliwości, co będzie lepsze dla Poli. Tylko że…
Co znowu? – westchnął Marcin.
To będzie trwało. Trudno przewidzieć, jak długo.
Ale co to znaczy? Miesiąc? Dwa miesiące?
Lilka pokręciła głową.
– Pół roku najmarniej.
– Ja się zastrzelę – jęknęłam.
Lepiej zastanów się nad drugą opcją.
Tą ryzykowną.
– I tak, i nie. Jak ktoś nie odróżnia swoich fantazji od rzeczywistości, to nagie fakty działają na niego jak elektrowstrząsy. Może się udać.
Ale co?
Zagraj va banque, Dasza. Nie załatwiaj tego przez telefon, umów się z nim i powiedz, że szanujesz jego wolę i decyzję.
Co? – wybałuszyłam na nią oczy.
Skoro tak, to ty emigrujesz razem z mężem i waszym wspólnym dzieckiem, a Pola zostanie w Polsce pod jego opieką. Wyłączną.
Genialne! – parsknął Marcin. – Że też sam na to nie wpadłem! Jeszcze zaproponuj, że będziesz dzwonić raz w tygodniu i pytać, jak sobie radzi. I ochrzaniać. Tak jak on.
Chce władzy rodzicielskiej? Daj mu ją – dodała Lilka.
A jeśli on na to pójdzie? – zapytałam.
– Chyba żartujesz! – zawołali równocześnie.
Lilka przyjrzała mi się z powagą.
– Dasza, po tym wszystkim, co przeszłaś, to już naprawdę będzie pryszcz. A jakby co, zawsze będziesz mogła iść z tym do sądu.
Miała rację. Kosztowało mnie to tylko te sześć godzin podróży do Wrocławia i tyleż z powrotem. Sama rozmowa z Grześkiem była tak żałosna, że wolałabym o niej zapomnieć.
Nie musieliśmy iść do sądu.
Wyjeżdżałam tam, gdzie mnie nic nie ciągnęło, ale nie czułam się jakoś specjalnie rozdarta. Moja mama ciągle pytała:
Ale jak ja tu sobie poradzę?
Tak samo jak do tej pory – odpowiedziałam za którymś razem, kiedy dotarło do mnie, jak dalece jest to pytanie retoryczne.
Jak by nie było, od półtora roku to ona pomagała mnie.
– Samoloty latają w obie strony, mamo – mówiłam i nie dawałam się wciągać w klimaty rzewne. Miałam wystarczająco własnych powodów, by się rozrzewniać.
Przepłakałam parę nocy, żegnając się z zawodem aktorki lalkowej, z siedliskiem w Bączynie, dawno kupionym przez kogo innego, z moim tutejszym życiem, które było mi piekłem i rajem, żegnałam się z tym wszystkim, co już się nie zdarzy, a jeśli nawet, to mnie tu nie będzie.
Bliżsi i dalsi znajomi powtarzali: „Jedź, nad czym tu się zastanawiać!”.
Nad niczym.
– Wyjeżdżacie? Ale po co? – zdziwiła się Danka.
Wyjeżdżamy, bo nie znaleźliśmy szkoły, która doprowadziłaby Polę do matury… – zaczął Marcin.
A po co jej matura? Skończyła gimnazjum, nie obejmuje jej obowiązek szkolny – oznajmiła Danka, bądź co bądź niegdysiejszy filar miejscowego kuratorium. – Można ją dać do terminu.
Gdzie? – jęknęłam.
A choćby do spółdzielni, pamiętasz, Janek, Walickiego od niewidomych? – krzyknęła do ojca siedzącego przed telewizorem.
Pamiętam – mruknął.
O właśnie – uśmiechnęła się. – Nie ma po co jej kształcić za amerykańskie pieniądze. Tutaj może doczekać osiemnastu lat i pójść do pracy.
Читать дальше