Do jakiej pracy? – odetkał się wreszcie Marcin.
Nie wiem, co oni tam robią. Może szczotki, może koszyki plotą. Jakie to ma znaczenie?
Udało mi się przeżyć tyle lat, nie wiedząc, co to uczucia mordercze. I oto teraz, przy tym stole poczułam, że jeszcze słowo, a wbiję tej kobiecie widelec w aortę.
To było coś niebywałego. Spędziła całe przedpołudnie, piekąc kokosanki, bo przy poprzedniej wizycie Pola powiedziała, że to najlepsze ciastka, jakie w życiu jadła. Napiekła cały karton specjalnie dla Poli, a teraz mówi coś takiego! Przy mnie!
My jednak postanowiliśmy wyjechać – powiedział Marcin, zlepiając okruchy ciastka w kulkę. Bardzo, bardzo starannie.
No, nie wiem – prychnęła Danka, a potem, wzdychając głośno, patrzyła na Marcina ze współczuciem. Po chwili, zupełnie tak jakby dopiero dotarło do niej, o czym właściwie rozmawiamy, odezwała się mniej pewnie: – Ale wy tak na poważnie?
Marcin bez słowa pokiwał głową.
– I na zawsze?
Tego nie wiem – mruknął, rzucając mi spojrzenie, w którym były strach, zagubienie i niepewność.
No, nie wiem – powtórzyła Danka, jakaś zgaszona i zbita z pantałyku.
Wyjeżdżałam do Stanów. Znowu miałam cholerne szczęście!
Więc chyba z nadmiaru tego szczęścia musiałam powiedzieć moim córkom:
– Nie możemy zabrać Figi.
A niby dlaczego? – zdziwiła się Pola.
Bo musimy wynająć mieszkanie, a nie udało nam się znaleźć takiego, żeby właściciele zgodzili się na psa. Zresztą i tak Figa musiałaby najpierw przejść półroczną kwarantannę.
To ja nie jadę – oznajmiła Pola i się rozpłakała.
Ula spojrzała na mnie, po czym popatrzyła na swoją siostrę.
– Nieeee! – rozdarła się wielkim głosem.
Nie byłam pewna, czy rozumie, o czym mówimy, ale było to jedyne słowo, jakiego ostatnio używała, mimo że jej słownik liczył już kilkadziesiąt wyrazów.
Nic z tego, co ostatnio działo się w domu, ani wyjazdy i długie nieobecności ojca, ani chaos i ciągłe nerwowe rozmowy, nic nie przeszkadzało jej w skrupulatnym realizowaniu powinności „okropnego dwulatka”.
Ula była dzieckiem zahartowanym w bojach o swoje. Wiedziała, że czego nie wykrzyczy, tego nie dostanie. Była za mała, by się zastanawiać, czy to normalne. Ja z kolei wolałam nie zastanawiać się nad tym, co za kilkanaście lat będzie opowiadać o swojej rodzinie i dzieciństwie w cieniu choroby przyrodniej siostry. Trudno. Każdy ma własną opowieść.
Teraz miałam szczerą ochotę usiąść i rozpłakać się razem z nimi, ale nie wiem, czy Marcin po powrocie z pracy wytrzymałby jeszcze i to. Widziałam, że jest u kresu sił, bo wszystko szło mu jak po grudzie.
Córeczko, nie mów jak dziecko – zwróciłam się do Poli.
To nieludzkie! – zawołała. – Tak po prostu ją porzucimy?
Nic takiego nie powiedziałam.
A co zrobimy? Oddamy do schroniska? Przecież ona tam umrze z rozpaczy.
Też tak myślałam.
– Musimy znaleźć jej nowy dom – wyjaśniłam.
Nie może zostać z babcią?
Nie.
Dlaczego?
– Bo nie. Jakby mogła, to nie mówiłabym o nowym domu.
Obdzwoniłam wszystkich, naprawdę wszystkich, alfabetycznie, po kolei, tak jak byli wpisani w moim notesie. Nikt nie chciał na oko czteroletniej suki, która miała sporo z boksera, ale bliżej jej było do wyżła.
Figa była znajdą, nic nie wiedziałam o jej parantelach. Znalazłam ją, zmarzniętą i głodną, na działkach. Towarzyszyła nam wiernie przez ostatnie trudne lata, a w nagrodę miała teraz dostać nowy dom. Szczęściara! Prawie taka jak ja!
Życie jest okropne.
Dałyśmy anons do lokalnych gazet. Wypisałam ogłoszenia, które rozwiesiłyśmy z Ulą, gdzie się da. Po tygodniu zadzwoniła pani mieszkająca w Pruszkowie. Miesiąc temu jej sześcioletnia spanielka została potrącona przez samochód. Jeszcze dziesięć dni pies walczył o życie, ale padł. Kobieta była zrozpaczona.
– Wie pani, ja już nie mam siły na wychowywanie szczeniaka – powiedziała. – Ale bez psa jak bez ręki. Nie mogę sobie miejsca znaleźć. Ciągle nasłuchuję stukania pazurków po podłodze. Albo kroję mięso i rzucam ochłapki, a potem zbieram je z ziemi i płaczę, bo to był straszny, proszę pani, łakomczuch.
Jak jej opowiedziałam, dlaczego musimy rozstać się z psem, umówiła się ze mną w najbliższą sobotę. Poprosiłam Zosię, żeby przyszła do nas mimo soboty i zabrała Ulę. Zadzwoniłam do Doti i poprosiłam, żeby umówiła się z Polą i w tym czasie wyszła z nią z domu pod dowolnym pretekstem. Po paru minutach oddzwoniła jej mama i zaproponowała, że wezmą Polę na cały dzień do dziadków Doti w Falenicy. Marcin musiał jechać do Berlina. Nie było nikogo, kto zabrałby mnie! Dokądkolwiek.
Pani z Pruszkowa okazała się miła, ciepła i spokojna. Dała się Fidze obwąchać bez skrępowania, sama obejrzała ją, podrapała i wygłaskała. Wszystko było dobrze. Tylko ja czułam się jak potwór, który za lata wierności odpłaca podłą zdradą. Straszne uczucie.
Tydzień później Marcin z Zosią odwieźli Figę do jej nowego domu. Nie miałam siły mu towarzyszyć. Pamiętam, że oni odjechali, Ula spała, a my z Polą siedziałyśmy na tarasie, płacząc rzewnymi łzami.
– Może odwiedzimy ją jeszcze przed wyjazdem? – zapytała.
– To dopiero byłoby nieludzkie – powiedziałam. – Pomyśl tylko.
Żadne z pozostałych rozstań nie wydawało mi się tak smutne. Wszyscy inni rozumieli, dlaczego musimy wyjechać. Figa nie miała tej szansy. Rozumiała tyle tylko, że z jakichś niepojętych powodów ją porzuciliśmy.
Wiem, że będzie nam to policzone. Jeszcze i to.
Na początku grudnia dostałem e – mail, że moja oferta została podpisana i zatwierdzona. Zrezygnowaliśmy ze szkoły Poli. Złożyłem wymówienie w CBDQ. Spodziewali się tego. Niewykluczone nawet, że przyjęli tę wiadomość z ulgą. Szkoda.
Najbardziej wylewnie żegnali mnie moi konsultanci. Dopiero wtedy poczułem, jak bardzo mnie zmienili. To, że ja miałem na nich wpływ, wiedziałem już od jakiegoś czasu. Obserwowałem, jak wyfruwają spod moich skrzydeł, próbują konstruktywnie dyskutować ze wspólnikami firmy, traktują klienta jak partnera, odchodzą gdzie indziej na dyrektorskie i managerskie stanowiska. Moja rola się skończyła. To był dobry moment, żeby odejść.
Szykowałem się do emigracji z emigracji, do kolejnego powrotu albo wyjazdu.
Znowu kupowałem bilet w jedną stronę. Źle na mnie działają takie dokumenty.
Spakowaliśmy to, co najcenniejsze – książki. Powodowany nagłym atakiem oszczędności, wysłałem je do Redwood Shores pocztą morską. Ludzie w kolejce do okienka pomrukiwali, pocztowiec po drugiej stronie uchylanej szyby dziwnie na mnie popatrywał. Po kilku miesiącach już wiedziałem dlaczego.
Jeśli ktokolwiek musi wysłać coś cennego i chce, by to dotarło do miejsca przeznaczenia, nie powinien tego wysyłać statkiem.
Wysłaliśmy trzynaście paczek. Po roku jedenaście wróciło do Michałowic. Musieliśmy (a raczej mój ojciec) zapłacić drugie tyle, by je odzyskać. Po dwóch latach wróciła jeszcze jedna. Do dzisiaj czekamy na tę ostatnią – z całym Gombrowiczem, Witkacym i albumami zdjęć Poli z dawnych czasów.
Na wigilię pojechaliśmy do Białegostoku. Ostatni raz przed wyjazdem jechaliśmy w tę stronę. Wszystko robiliśmy po raz ostatni. Próbowałem zapamiętać jak najwięcej detali z drogi, gdzie jest jaka stacja benzynowa i gdzie najtańsza benzyna. Jakby to miało jakieś znaczenie.
Był to mało oryginalny dzień, by się wybrać w podróż w rodzinne strony. Wszyscy się spieszyli, wyprzedzali, mrugali światłami porozumiewawczo. Tylko mnie się nigdzie nie paliło. Ula spała, Pola słuchała książki z CD, Dasza hamowała razem ze mną i nie pozwalała wyprzedzać. Mogłem tak jechać do końca świata.
Читать дальше