Zeszczuplała, a może tak mi się tylko wydawało, bo nigdy nie widziałem jej z tak krótkimi włosami. Z tej odległości nie mogłem zobaczyć jej oczu, tylko światło z korytarza odbijające się w okularach. Małych owalnych okularach. To była Dasza i nie Dasza.
Wyglądała wspaniale, co mnie zaskoczyło, bo po tamtym spotkaniu w Horteksie wydawało mi się, że będzie z nią już tylko gorzej. Podszedłem bliżej. Wstała.
Tak, udało jej się wejść w dojrzałość i zachować twarz. Nos nadal lewicujący, jedynka nadal lekko wystająca, ten sam uśmiech. Wyglądała na tyle lat, ile miała. Na szczęście.
Wiem, że to brzmi śmiesznie – ale biła od niej niesamowita energia i spokój zarazem. Poczułem się jak opiłek, który widzi magnes i jedyne, co może, to wiuuu – przylgnąć.
No i przylgnąłem. Objąłem ją i przez ułamek sekundy pomyślałem, że tak mogłoby zostać.
Pachniała czymś dalekim, pożądanym. Zarzucony na ramiona wełniany ciemny szal i płaszcz z konopi odróżniał ją od rówieśniczek w garsonkach, biustowyciskaczach, plastiku opiętym jak rękawiczka (by nie sięgać po inne, mniej delikatne porównania) i w czółenkach, butach kajakach w szpic.
Dasza nosiła martensy.
Chodźmy do bufetu – zaproponowała i dopiero teraz zorientowałem się, że całe towarzystwo pod schodami zamilkło. Baśka, i nie tylko ona, przyglądała nam się z zastanowieniem. No i dobrze.
Kawa? – zapytałem, biorąc ją za rękę, jakby to było oczywiste, ta kawa i nasze zziębnięte dłonie. W każdym razie moja zziębnięta dłoń, bo było mi zimno jak skurczybyk, nie wiem czemu, chyba z emocji.
Nie piję kawy – pokręciła głową.
Ja też. Ale palisz – stwierdziłem, przyglądając się z lekkim przerażeniem tumanom dymu wypełniającym korytarz od strony bufetu.
Nie palę – roześmiała się Dasza. – Od dwóch lat nie palę. I jestem wegetarianką – dodała, jakby było dla niej oczywiste, że zaraz o to zapytam.
Dasza nigdy nie była jedną z tych ładniutkich panienek, które przyklejały się do pierwszego z brzegu faceta. Mieliśmy ich w klasie kilka, a w roczniku pewnie kilkanaście. Wszystkie natychmiast po maturze wyszły za mąż i utknęły jak na mieliznach przy mężach – gówniarzach, a zaraz potem przy dzieciach, które pojawiły się, zanim one zdążyły dorosnąć do macierzyństwa. Resztę życia musiały poświęcić na wydobycie się z bagna, w które tak ochoczo wskoczyły. Niektóre ugrzęzły na zawsze.
Nie należała też do tych kwadratowych intelektualistek, co nie umiały sklecić jednej własnej myśli, ale – jak choćby Baśka – tokowały bez wytchnienia po kątach, przerzucając się cytatami.
Była z tych, co to nie zwracają niczyjej uwagi. Do czasu. Bo kiedy się ją raz zobaczyło – szczególnie z gitarą, śpiewającą – oczu nie można było oderwać. W każdym razie ja nie mogłem, od imprezy u Maziuka, gdzieś w połowie pierwszej klasy.
Do dzisiaj pamiętam, co śpiewała, piosenkę Stachury o włóczędze, z którym „można tylko pójść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko”. To o mnie śpiewała, ale nie miała o tym pojęcia, zresztą kręcił się przy niej taki jeden. Kręcił się, potem „w dali zniknął cicho”, pojawił się inny, a ja i tak wiedziałem, że już po mnie.
Pięknie śpiewała nawet najdurniejsze harcerskie czy rajdowe, jeden pies, piosenki. Pięknie maskowała się w klasie, zawsze trzymając się trochę na uboczu. W spokoju olewała klasowe hierarchie i sojusze. Pięknie królowała na imprezach, choć zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy, co więcej, nie zauważały tego różne samozwańcze królowe, tak zazdrosne o swoje wpływy i tak okrutne wobec rywalek.
Wiedziałem swoje, nie tylko ja, faceci kręcący się przy niej całymi tabunami też to wiedzieli, ale z nieznanych mi do dziś powodów nigdy nie rozmawialiśmy o Daszy, choć o innych panienkach potrafiliśmy godzinami i dosadnie.
Wyznawała żelazną zasadę unikania bliższych związków z tym, kogo musiałaby spotykać codziennie, czy miałaby na to ochotę, czy nie. Nie chciała spędzać wieczorów z facetem, którego od rana oglądała w klasie, który widział ją niewyspaną, nieprzygotowaną, załamaną po klasówce. Słusznie.
Szkoda tylko, że powiedziała mi o tym dopiero na początku studiów. Może zamiast przez prawie cztery lata robić z siebie idiotę, przeniósłbym się do innej szkoły albo chociaż do równoległej klasy!
Zasada okazała się zresztą nie aż tak żelazna, a może tylko z czasem przerdzewiała, bo zaraz na początku pierwszego roku studiów – byliśmy na innych wydziałach – Dasza zakochała się w chłopaku ze swojej grupy, w jednym z tych poetów, którzy pojęcia nie mają, co ze sobą zrobić, i dlatego idą na polonistykę.
Często się wtedy widywaliśmy. Siadywaliśmy na parapecie w holu Pałacu Kazimierzowskiego, a Dasza pytała, dlaczego się tak dziwnie wobec niej zachowuję, dlaczego się obrażam, dlaczego jej unikam. Tłumaczyła długo i nadaremnie, jak bardzo jej zależy na naszej przyjaźni, a ja siedziałem jak odgrodzony murem. Nie rozumiała, o co mi chodzi, skąd zresztą miała to wiedzieć. W końcu ja sam nic nie rozumiałem.
Nie wiem, dlaczego uważałem, że powinna jak Duch Święty domyślić się wszystkiego z mojego milczenia i uników.
Była wtedy z kimś, kto mówił jej na przykład, że nie będzie się z nią spotykać przez dwa tygodnie, bo on musi sprawdzić, czy mu na niej zależy. I ona w kimś takim kochała się na zabój.
Może powinienem był za którymś razem krzyknąć: „Nie zależy! Widzisz coś, czego nie ma, a nie widzisz tego, co jest!”. Ale milczałem, jak zawsze, a potem znowu odprowadzałem ją do tego palanta, wiedząc doskonale, że zostanie u niego na noc.
Nie zdobyłem się na żaden gest, chociaż wszystko mnie od tego bolało, krzyczało: „Zrób coś!”. Łatwo powiedzieć. Za każdym razem obiecywałem sobie, że nigdy więcej – ja, znany masochista, wysłuchujący jej radosnych świergotów w kretyńskim oczekiwaniu na cud.
I cud się stał. Udało mi się nie rozbić sobie łba na drobne kawałki, kiedy na jednej z imprez w akademiku zobaczyłem, jak się całują na środku sali, i zdruzgotany zacząłem walić głową w ścianę do krwi ostatniej.
Takie to były czasy i taka romantyczność.
Bywa różnie. Spotkanie po latach może być szokiem. Własną gębę człowiek widzi codziennie w lustrze, dlatego wszystko jej wybaczy. No, prawie wszystko. Twarze ludzi zapamiętanych z innego czasu dostrzega w całej ich prawdzie. Zobaczyłam facjaty, nad którymi bezskutecznie pociły się masażystki i kosmetyczki. Oblicza nietknięte masażem, a mimo to wyrzeźbione. Twarze rozlane w tłuszczu, albo wyostrzone przez wieczną pretensję do całego świata i obrzmiałe od alkoholu karykatury młodzieńczych rysów.
A teraz zobaczyłam Marcina – z dużo krótszymi, nie tak już płomiennie rudymi włosami, w lżejszych i dużo, dużo cieńszych okularach, ale tego samego wysokiego chłopaka, z którym dawno temu umiałam rozmawiać o wszystkim.
„Kawa?” „Już nie”. „Palisz?” „Już nie”. „Też jestem wegetarianką”.
Nawet gin z tonikiem, mój ukochany drink, okazał się jego ulubionym antydepresantem, choć oboje uczciwie przyznaliśmy, że potrafi mocno sponiewierać.
Ilekroć teraz wracam do tamtej rozmowy, widzę, jak w tej krótkiej wymianie zdań następowało jakieś błyskawiczne, nieodwołalne, bezwiedne dopasowywanie.
Ale wtedy żadne z nas jeszcze tego nie przeczuwało.
– Helen przyjechała z tobą? – zapytałam, kiedy udało nam się w końcu znaleźć skrawek wolnego miejsca i przycupnąć z talerzem w jednej i kieliszkiem w drugiej ręce.
Читать дальше