– Gdzie tu brudno? – powiedziałem. Ale uparła się, że brudno.
– Muszę zrobić choć trochę porządku. Będzie nam się przyjemniej siedziało.
I opasała się zaraz zapaską, zrzuciła pantofle, wdziała ciapki. Jakby strach ją nagle naszedł, że jesteśmy sami. Bo tak to zawsze, kiedy z nią przyszedłem, ojciec z matką byli w domu, a przynajmniej jedno czy drugie, jakby na nas czekali, nas wyglądali, przez nas do roboty nie szli. I właściwie tyleśmy we dwoje byli sami co przez drogę. Ale droga nie dom. Drzewa, niebo i ktoś zawsze może iść. A tu nagle sami w całym domu. I dom jakby w półśnie pogrążony, ani kot nie zamiauczał, musieli na dwór go wyrzucić, kiedy odjeżdżali.
– Jakoś kota nie widać – powiedziałem. I schyliłem się pod łóżko, kici, kici, bo i mnie się dziwnie zrobiło, że ni ojca, ni matki, tylko my sami.
– Ano, jak brudno, to posprzątaj – więcej się nie upierałem. – Matka pewnie się spieszyła, to nie za bardzo miała kiedy. Na wesele jak się jedzie, tak już jest. Chciałby człowiek porządek zostawić, a tu nie wiadomo, w co ręce włożyć. Nie dość, że przy sobie jest roboty, to i stworzenia głodnego przecież nie zostawi. I kury, gęsi trzeba zagnać do chlewa. I pozaglądać w każdą dziurę. Pozamykać wszystko. Bo nigdy nie wiadomo, do czego się wróci. Kukały z naszej wsi raz tak pojechali na wesele, wracają na drugi dzień, a tu tylko zgliszcza. Chałupa, chlew, stodoła, wszystko im się spaliło. Szczęście, że byli pijani, to tak nie płakali, jak by płakali na trzeźwo.
– Szymek, co ty? – Spojrzała na mnie omal wystraszona.
– Nic. Mówię tylko, co się może nieraz zdarzyć.
– Masz mi za złe, że sprzątam?
– Skądże. Sprzątaj. Ja sobie posiedzę.
Powynosiła garnki do sieni. Chleb zabrała ze stołu i wsadziła do kredensu, zgarnęła okruchy, wrzuciła je pod kuchnię. Choć nie widziałem, żeby były jakieś okruchy na stole. Stół stał pod oknem, a w oknie słońce, a w słońcu każdy okruch widać. Zamiotła podłogę. Potem otworzyła drzwi, okna. Pomyślałem sobie, teraz muchy będziemy wyganiać, ale jakoś darowała muchom i tylko przewietrzyła. A potem zaczęła przecierać talerze stojące na kuchni i wstawiała do kredensu.
Siedziałem i popatrywałem to na nią, to w okno, ale ani słowem jej nie przyganiłem, że sprząta, ani jej nie pospieszałem. Kazała mi krzesła poustawiać na swoje miejsca, to wstałem i poustawiałem. Pan Jezus w Ogrójcu wydał jej się, że krzywo wisi, to go przesunąłem trochę w lewo, jak chciała. Choć mnie się wydawało, że prosto wisi. To mi znów kazała zobaczyć, czy nafty do lampy nie trzeba dolać. Zobaczyłem, nie trzeba było. A że więcej już nic nie chciała, to zapaliłem papierosa i zacząłem puszczać kółka z dymu na izbę, patrząc, jak odpływają, rozwiewają się, nikną. I może wcale nie czekałem, kiedy skończy to sprzątanie. Jakby już tak zawsze miało być. Ja przy stole kółka z dymu sobie puszczający, a ona przy kuchni wycierająca talerze. Coś czasem powiedziała, o coś mi się spytała, nic takiego, ale jak na nią, prawie rozgadana była. A może tylko rozdrażniona, że tak łatwo przystałem na to jej sprzątanie, a nawet się nie spytam, długo jeszcze? Parę razy się roześmiała, i to tak radośnie, aż mnie to zdziwiło, bo nigdy jeszcze się tak nie śmiała. Ale może chciała, żebym i ja się roześmiał razem z nią. Tylko że nie było mi do śmiechu i w ten śmiech jej tak samo nie bardzo wierzyłem.
Na ścianie naprzeciwko okna żółciły się jeszcze promienie słońca, ale dołem po izbie zaczynało już szarzeć. A gdzie wiadra z wodą w kącie stały, początek wieczoru jakby się zaczynał. Nagle trach, wyleciał jej talerz z rąk, a ciarupy rozleciały się po całej podłodze.
– O, niezdara – powiedziałem, ale dobrotliwie, bo talerza miałbym niby żałować.
Spojrzała na mnie z jakimś gorzkim wyrzutem i kryjąc twarz w dłoniach, rozpłakała się i wyleciała do pokoju.
– Małgośka, co ty?! – zawołałem za nią. – O talerz płakać? Pozbiera się i nie będzie śladu! – I schyliłem się, żeby pozbierać. Wyzbierałem do najmniejszego okrucha, złożyłem to wszystko do największej ciarupy, postawiłem na kuchni i poszedłem, żeby się jej spytać, gdzie to wyrzucić, to wyrzucę.
– No, i wyzbierane.
Leżała na łóżku z głową w poduszce i płakała jak skrzywdzone dziecko.
– Nie ma o co płakać – powiedziałem. – Zbił się tylko talerz. Co takiego. Każdemu się może zbić. Mnie tak kiedyś, nalewałem sobie kartoflanki, trąciłem o żeleźniak i też się zbił. A innym razem przykryłem kapustę dnem do góry i sam zleciał. Gdyby tak się chciało płakać po talerzach, to zabrakłoby łez płakać po ludziach. – Przysiadłem na krawędzi łóżka, przy jej głowie, i zacząłem ją głaskać po włosach. – No. nie płacz. Kiedyś, jak były blaszane talerze, to na całe życie taki talerz starczył. Dostała panna w wianie sześć takich talerzy, to na łożu śmierci jeszcze córce swojej zapisała. Były w kwiatki, były i bez kwiatków. Upadł taki talerz na ziemię, to najwyżej się poobijał. I jadło się. i jadło. I na rozgrzanej blasze można było go postawić. A zrobiła się dziurka, nitem się przyklepało czy gałganek wkręciło. I dalej się jadło. A na starość jeszcze kot jadł z niego, jadły kury. psu się wynosiło. Czy nawet dało się dziecku do zabawy, a takim talerzem krzywdy sobie nie zrobiło. No, nie płacz.
Długo nie mogła się uspokoić, ale powoli, powoli ten płacz łagodniał w niej. Choć w dalszym ciągu leżała z głową w poduszce. Pomyślałem, że się pewnie wstydzi swojej zapłakanej twarzy, żeby mi się nie wydała, że zbrzydła przez ten płacz. I wstałem z zamiarem, że pójdę wyrzucić ciarupy.
– To gdzie wyrzucić te ciarupy?
Nie od razu mi odpowiedziała. Po chwili dopiero i głosem jeszcze mokrym od łez:
– Niech stoją.
– Długo – powiedziałem – wyrzucę i będzie po wszystkim. Stałem nad nią i czekałem, aż mi może powie:
– To idź wyrzuć. Gdzieś przy chlewie stoi wiadro na takie ciarupy. Czy przy ganku. Czy przy płocie. Czy na brzegu sadu, pod jabłonką. Różnie to u ludzi bywa. Zakopuje się albo i do rzeki się wyrzuca. Poszedłbym i do rzeki, choć nie było w ich wsi rzeki. Bo inaczej wydawało mi się, że nigdy się nie skończy ten jej płacz, zatai się, a nie skończy.
Niby już nie płakała, leżała tylko w poduszkę wtulona. Ale w sobie wciąż pełna była tego płaczu. I w powietrzu czuć było ten jej płacz jakby swąd prażonej soli.
– Nie chodź – szepnęła. – Nie chcę sama zostawać.
– Nie, to nie – powiedziałem. – Myślałem tylko, posprzątałaś tak ładnie, a tam te ciarupy.
– Siądź przy mnie. Tu, gdzie przedtem. Siadłem. Zmierzch jak dym z ogniska wciskał się na dobre do pokoju. Dołem podłogę ledwo znać było. czy to podłoga, czy ziemia. A wkrótce i sufit, choć biały i wysoko, jakby pleśnią się pokrył. Mieli jastrzębia na gałęzi na ścianie, w dzień wydawało się, że spada na kurę w obejściu, już ją ma w pazurach, lecą matka, ojciec, krzyczą, puść ją, zbóju! A teraz jakby ścierwo ktoś wystawił na postrach dla innych jastrzębi. Tak samo apostoły na Wierzeczy Pańskiej, choć starzy, a jeszcze gorzej się postarzeli z tego zmierzchu, jakby ze zmęczenia, że już dwa tysiące lat tak siedzą przy tym stole, kiedyż wreszcie wstaną? I tak samo matka z ojcem na ślubnym portrecie nad łóżkiem poczernieli, jakby byli nie tylko po ślubie, ale i po śmierci, choć matka wciąż w białym welonie jako panna młoda.
– Chcę być twoja dzisiaj – powiedziała odchylając nagle głowę od poduszki. I to tak zwyczajnie, jakby powiedziała: – Słońce wschodzi. Las szumi. Płynie rzeka. – A ty chcesz?
Читать дальше