– Przebacz! – zaszlochała.
Zacząłem bić ją po twarzy, po głowie, gdzie popadło. I już nie wściekłość w sobie czułem, tylko ten płacz rozlany jak rzeka, i to ten płacz ją nienawidził jak nikogo na świecie. Zacząłem ją gdzieś ciągnąć za włosy po murawie, tarmosić jak gałęzią.
– Przebacz mi – błagała. – Przebacz albo zabij. Zostawiłem ją taką płaczącą, sponiewieraną na ziemi i zacząłem iść szybko przed siebie, jakby uciekając, coraz szybciej i szybciej.
– Szymek!! – doszło mnie jej rozpaczliwe wołanie. – Wróć! Będziemy mieli jeszcze dzieci! Ile będziesz chciał! Nie wiedziałam! Bałam się! Wróć! Szymeeek!!!
Noc już prawie była, deszcz zaczął siąpić, kiedy doszedłem do wsi. Zaraz z brzegu stała pierwsza chałupa Skowrona, pochylona ze starości, bez przyciesi, strzechą kryta. Klapnąłem na kamieniu pod ścianą, żeby jakoś się choć trochę opamiętać. Wyszedł Skowron, nawet się nie zdziwił, że siedzę, spojrzał w niebo:
– Ale to się zaniosło, zaniosło. Będzie widać tygodniówka. Wejdź do izby, bo zmokniesz.
– Nie, zaraz idę, tak na chwilę klapnąłem. Nie macie jakiego kielicha, Skowronie?
– Ano, było trochę jeszcze z Wielkanocy, ale mi tu moja kiedyś plecy wytarła. Tak mnie darło, że to darło, no i masz, nienadaremno.
W pustych gniazdach pod okapem jakby jaskółki cirlały, choć skąd o tej porze jaskółki? Pewnie mi się wydawało. Bo wszystko mi się wydawało, jakby było i nie było. I ten deszcz, i ta wieś, i nawet Skowron w progu. Deszcz na dobre się rozpadał, a wcale nie czułem, że to na mnie pada, bo już nic nie czułem. Pić mi się tylko chciało. Ale to by trzeba wstać z kamienia pod Skowronową chałupą i gdzieś pójść. A to nie tak prosto wstać, gdy nie wiadomo, gdzie pójść. Do gospody nie chciałem. W gospodzie dobrze pić na zwykłe smutki, kiedy świnia padnie, grad zboże wytłucze czy się sprawę w sądzie przegra i musi się to komuś powiedzieć. A tu gdyby Bóg siadł przy mnie, nic bym mu nie powiedział. Najwyżej, pada, Panie Boże. To i on wie, że pada.
Przypomniało mi się, że Marcinek trzymał kiedyś wódkę. Kiedy w milicji jeszcze byłem, robiłem mu nawet rewizję. Nic żem wtedy nie znalazł, ale stała bańka w komorze, pytam się, a to co? Nafta, mówi. Powąchałem, bimber jak cholera. Ale niech ci będzie nafta. Trzeba z ludźmi żyć.
Marcinek siedział przy kuchni, w gaciach i koszuli, i podkładał patyki do ognia. Marcinkowa karmiła dziecko, ale może chore było, bo darło się wniebogłosy i musiała mu przez siłę wtykać cycka w gębę. A troje pozostałych dziecek siedziało już w łóżku pod pierzyną, jedno przy drugim, plecami oparte o ścianę, a jakby śnięte, choć nie spały jeszcze, bo gdy wszedłem, spojrzały na mnie i wszystkie niebiesko. Nie był to cały przychówek Marcinka. najstarszy, Waldek, pasł krowy u Jarocińskiego w Lasowie, a młodszego, Huberta, wzięła babka do siebie. Ale wszystkie miały takie dziwne imiona: Rafał, Olgierd, Konrad, Grażyna.
– Daj mi litra – powiedziałem.
Najpierw nic nie rzekł, tylko dalej wsadzał patyki do ognia, a po chwili:
– Skąd ci wezmę?
– Daj, nie przyszedłem na przeszpiegi.
– Do gospody idź. Jeszcze jest otwarta, a ja nie mam już wódki. Na kolei teraz robię.
– Daj mu, Jędruś – odezwała się Marcinkowa. – Nie widzisz, jaki to zmoknięty? Gdzie go będziesz do gospody wysyłał. Nie pamiętasz tej bańki? Trza pamiętać ludziom.
Spojrzał Marcinek zły na babę.
– A ty jak go karmisz, cholero?! Drze i drze się, aż trudno wytrzymać! – I dalej dokładał patyki do ognia.
– A butelkę masz? – warknął.
– Nie mam.
– To jak? W kaszkiet ci naleję? Kiedy i kaszkieta nie masz.
Ale podniósł się, wyszedł. Marcinkowej znów się dziecko rozdarło.
– Cicho, cicho, dostaniesz koperku, tylko possij trochę. – Wysupłała drugą pierś spod bluzki. – Może w tej jest więcej. – Ale dziecko spróbowało i znów się rozdarło. – Nie wie jeszcze takie, że żyje, a ile to się już napłacze. Nie żenisz się, Szymuś? Czas by ci, bo co to za życie samemu.
Wrócił Marcinek, niosąc pod koszulą litrówkę. Nalał nawet z pełną szyjką.
– Zatkać tylko nie ma czym – powiedział. – Chyba że z papieru zrobić korka.
– Nie trzeba – powiedziałem.
– Może byś poczekał – powiedziała Marcinkowa. – Zalewajka prawie już ugotowana. Zjadłbyś.
– Co ma zalewajkę jeść – przerwał jej Marcinek – jak tam pewnie z kiełbasą na niego czekają.
Zaraz za drzwiami pociągnąłem łyk. Potem w furtce drugi. A potem po przeciwnej stronie niedaleko na krzyżówce stała kapliczka, to klapnąłem sobie na schodach pod Panem Jezusem. Deszcz nie tylko nie ustawał, ale coraz większy padał, a może mi się tak w ciemności wydawało, bo w ciemności różne rzeczy się wydają, co by za dnia ich na oczy nie zobaczył. I tak sobie siedziałem w tym deszczu na schodkach, pociągając z flaszki, i nawet miło mi się zrobiło. Coś mówiłem do Pana Jezusa, który siedział nade mną pod daszkiem, z głową wspartą na ręce, i dumał. I on coś do mnie mówił. I takśmy sobie mówili, aż wypiłem do dna i nie było o czym więcej mówić. Powiedziałem:
– To już pójdę, Panie Jezu, bo też zacznę dumać, a nierówniśmy przecież. Zostawię ci tylko tę pustą butelkę, może kwiatków ci ktoś przyniesie, to na wodę się przyda.
I ruszyłem przed siebie, choć nie bardzo wiedziałem, gdzie idę. Nagle przyszło mi do głowy, że może Kaśka jest jeszcze w sklepie. Dawno u niej nie byłem. Tyle co po papierosy czasem wpadłem, choć wolałem kupować w gospodzie. A po inne rzeczy jak musiałem przyjść, to do sklepu przychodziłem, nie do niej. Raz mi nawet się spytała, to nigdy już nie przyjdziesz? Przyjdź kiedy. Przyjdź, nie pożałujesz. Może dzisiaj byś przyszedł, to bym dłużej została.
Stanąłem przed drzwiami, były już zamknięte. Zawołałem, Kaśka, otwórz! Otwórz, słyszysz?! Nie ma kurwy, no. A miała dłużej zostać. I złość mnie taka wzięła, że zacząłem tłuc w te drzwi pięściami, kopać. Otwórz! Ale z tamtej strony grób. Już chciałem siąść i poczekać przed sklepem w tym deszczu do rana na nią, kiedy nagle doszedł mnie zza drzwi jej nadąsany głos:
– Kto tam?
– Ja, Szymek! Otwórz! Przywitała mnie zła:
– Nie miało cię kiedy przygnać? Remanent mi cholery jutro robią. A tu pół worka cukru za dużo i nie wiem, skąd się wzięło. Nie mam dzisiaj głowy na ksiuty.
– To chcesz, żebym poszedł?
– Co chcę, co chcę! Właź, jak już jesteś. – Przekręciła za mną w zamku klucz, zasunęła zasuwę. – Cały rok go człowiek wygląda, to go nie ma. I gdzieś się tak spił? – Złapała mnie mocno pod ręce i przeprowadziła na zaplecze sklepu. Świeciło się tu. Posadziła mnie na jakimś worku z cukrem czy z solą. I wykrzyknęła:
– Panno Święta, jak ty wyglądasz! Topiłeś się czy co?! Cieknie z ciebie jak z psa! A możeś u jakiej zdziry był? To trza było u niej już zostać. Mnie musiałeś przyjść głowę zawracać. A ja myślę i myślę, jak tylko sklep zamknęłam, liczę i liczę i wciąż za dużo te pół worka. A ta żaba, księgowa, tylko patrzy, żeby mnie wywalić i wsadzić tu tego swojego najducha. Kiedy przyjdzie do sklepu, zawsze jej coś źle. A to much za dużo. Przecież wiszą lepki. Ale takie to i lepki. Gównem smarowane. I sklep na wsi, nie w mieście, to muszą być muchy. To znów kiedyś, że nie zamiecione. A zamiataj se, cholero! W umowie nie stoi, że muszę zamiatać. Albo każta ludziom buty zzuwać przed sklepem, to nie będzie trza zamiatać. Co ja zrobię, że chłop jej na mnie leci? Niech leci i na ciebie, bronię ci? Tylko że z takimi gałami, to i diabeł by na ciebie nie poleciał. Panno Kasieńko i wciąż panno Kasieńko. I śmieje się dziad, jakby szczura butem przydeptywał. A idź pan do jasnej cholery, panie Marzec, tu jest sklep, a nie co panu się wydaje! I nie patrzy, że ludzie. A ta jędza Skrokowa, bój się ty Pana Boga, Kaśka, do piekła przez tych chłopów pójdziesz. To się razem znajdziemy. A piekło wiecie, gdzie mam? – Nagle złapała mnie pod ręce, szarpnęła aż się na nią zatoczyłem. – Przesiądź się tam, tu cukier, przemoknie i się zbryli. Byś nie był taki łajdus, tobym ci parasol kupiła. Chodził-s byś se pod parasolem. Widziałeś, jaki ksiądz ma parasol? Za trumną! idzie, to żeby nie wiem jaki deszcz, ludzie jak wypłoszę, a on suchu-teńki. Jeszcze kościelny nad nim trzyma. A ty żeś też nie byle co, tylko urzędnik. A nawet Smotek ma parasol. Zięć mu przywiózł. Wlazł mi tu j kiedyś z tym parasolem do sklepu nad sobą. Powiedziałam, tu nie pada. Musztardę tylko, Kasieniu, musztardę, to się nie opłaci go zamykać, odmykać. Może prześpisz się?
Читать дальше