Żyto skosiliśmy jedni z pierwszych we wsi, aż się ludzie dziwili, co się u nas stało, może bracia pomóc przyjechali? Małgorzatę też ojce zaprzęgli do żniw, bo od żniw nie ma nigdzie odpustów, jak od grzechów śmiertelnych. Toteż mało co widzieliśmy się przez ten czas. Dopiero kiedy zwiozłem żyto do stodoły, odprowadziłem ją któregoś dnia, ale nie wchodziłem do nich. Jakaś dziwna mi się wydawała, mało co mówiła i jakby wzroku mojego unikała. Myślałem, może spracowana, a może jeszcze zawstydzona, bo i mnie jakoś głupio było jej w oczy popatrzeć i przeważnie po niebie patrzyłem, po bokach, a na nią aby po kryjomu, kiedy ona akurat gdzieś tam patrzyła. Bo z oczami tak to nieraz bywa, że łatwiej gorzkie słowo powiedzieć niż prosto w oczy spojrzeć.
Trochę się skarżyła, że ma całe ręce od zbierania pokłute, bluzkę musi nosić z długimi rękawami, krzyż ją nawet bolał. Ale gdy żegnaliśmy się już przed domem, nagle przytuliła się do mnie, nie patrząc, że jest jeszcze widno na świecie, że matka mogła w oknie stać.
– Och, Szymek – westchnęła. Ale przecież nieraz tak wzdychała. Powiedziałem:
– Niech się tylko żniwa skończą, Małgosiu.
Potem skosiłem jęczmień, zwiozłem, po jęczmieniu pszenicę, choć pszenicy było wszystkiego może z morga. Potem wziąłem się od razu za oranie. Bociany zbierały się na łąkach do odlotu, kiedy orałem ostatni kawałek, za Przykopą. Dziwne ptaki, klekotały, klekotały, potem rozeszły się między sobą i zaczęły się dziobami skubać, a w końcu wybrały sobie jednego i dawaj go tłuc. Puściłem się do nich z batem, no, bo jakże, zatłuką go na śmierć. Ale nim doleciałem, zerwały się i od-frunęły dalej na łąki, a z nimi i ten, co go tłukły. I zatłukły go na śmierć. Znalazł go potem Bida nieżywego, kiedy krowę pasł.
Tylko zabronować mi zostało i mógłbym siać. Ale sucho było, ziemia zbrylona, pomyślałem, poczekam parę dni, może deszcz spadnie. I umówiłem się w gminie z Małgorzatą, że ją odprowadzę. Szliśmy wolno, noga za nogą, wzięliśmy się nawet za ręce i już w oczy sobie prosto patrzyliśmy, i mówiła chętnie, i śmiała się, i znowu była taka jak zawsze. Ale kiedyśmy się już żegnali pod jej domem, nagle jakby sobie dopiero teraz przypomniała, że ma mi coś powiedzieć, i prawie w pośpiechu zaczęła mi mówić, że jej nie będzie przez dwa, może trzy tygodnie, bo od jutra wzięła urlop, musi do kuzynki pojechać, list od niej dostała i ta ją błaga, żeby przyjechała. A nie mogła mi wcześniej powiedzieć, bo się nie widzieliśmy, a ten list dopiero przedwczoraj dostała. Choć to dalsza rodzina, ojca brata stryjecznego córka i matki chrześniaczka, ale trzy lata już się nie widziały, a bardzo się lubią, jak rodzone siostry. Kiedy panną jeszcze była, przyjeżdżała do nich na wieś na każde wakacje. A teraz mąż ją rzucił, znalazł sobie inną, a ją z dwojgiem małych dzieci zostawił, w dodatku młodsze, Januszek, urodził się z przekrzywioną główką i będzie miał robioną operację, to musi pojechać.
Zły trochę byłem, bo mogła mi choćby przez drogę powiedzieć, a nie już pod domem. Siedlibyśmy sobie gdzieś, pożegnali się jakoś, a nie tak łapu capu. Choć nie miałem podejrzeń, czy to wszystko prawda. W końcu każdy ma jakichś tam kuzynów, których nieraz nie zna, nie pamięta, nie wie, że są, a tu nagle się objawiają jak duchy z zaświatów. Widocznie domyśliła się, że zły jestem, bo przytuliła się do mnie i zaczęła prosić, żebym nie miał do niej żalu. Musi. I nawet łzy jej się w oczach zaszkliły.
– Będę tęsknić za tobą – powiedziała. – Wierz mi. Złość mi przeszła, ale trochę smutno mi się zrobiło, jakbym ją na tamten świat żegnał, a nie do kuzynki na te dwa, trzy tygodnie.
– Jedź – powiedziałem. – Tylko wracaj prędko.
– Nie wiadomo kiedy przeleci – powiedziała.
– Ano, przeleci – powiedziałem. – Może też wezmę sobie urlop. Dach bym ponaprawiał na stodole. Nigdy nie ma czasu.
– A będziesz o mnie myślał? Myśl o mnie. Proszę cię. Lżej mi będzie.
Deszcz spadł, zabronowałem, zasiałem, naprawiłem dach na stodole i minęło, jakby z bata strzelił. Chciałem ją odprowadzić zaraz pierwszego dnia, jak wróciła, ale powiedziała, że spieszy jej się, bo matka chleb piecze, i musi szybko w domu być, żeby pomóc. Na drugi znów dzień wyszła wcześniej z gminy i nie spotkałem jej. I tak przez parę dni jak nie to, to tamto, och, wybacz, przepraszam cię, spieszy mi się. muszę wcześniej być. muszę coś załatwić. Aż jej któregoś dnia powiedziałem na korytarzu w przelocie:
– Coś się zmieniłaś po tym urlopie, Małgosiu.
– Czemuż miałabym się zmienić? Wydaje ci się. – I znikła w swoim pokoju.
Nie, to nie. nie będę ci się napraszał. Choć różne myśli zaczęły mi się tłuc po głowie. Ale wychodzę któregoś dnia z gminy i widzę, idzie wolnym krokiem przede mną, w końcu przystaje i uśmiechając się tym swoim smutnawym uśmiechem, pyta się, czy się gniewam na nią. Na ciebie, skądże? To czybym jej nie odprowadził? I jakby nigdy nic, zaczyna mi opowiadać, że nie mogły się z kuzynką nagadać, że chodziły prawie co dzień do kina, do znajomych kuzynki, na spacery, czasem do kawiarni, ale kawa jej nie smakowała, wolała herbatę, a najbardziej smakowały jej jakieś ciastka, powiedziała nawet, jak się nazywają, ale jakaś taka dziwna nazwa. Cztery mogła na raz zjeść, tylko że podobno się od nich tyje. Ale nie utyłam, prawda? I spojrzała mi zalotnie w oczy.
– A co z Januszkiem? – spytałem.
– Z Januszkiem? – jakby się spłoszyła. – Ach, wiesz, okazało się, że jest jeszcze za mały, i nie było operacji.
No, i znowu uwierzyłem. Tak opowiadała, to musiało tak być.
Minęło trochę czasu, już prawie zapomniałem o tym jej urlopie i nawet myślałem, że czas by już poważnie się jej spytać, czy zostałaby moją żoną. Bo dokąd tak będziemy chodzić od gminy do domu i od gminy do domu? Ona jeszcze młoda, ale ja stary kawaler. I wyznaczyłem sobie, że na Boże Narodzenie z nią pogadam, a do tego czasu jeszcze wszystko to przemyślę. Bo choć dziwne może się wydawać, ale ani razuśmy dotąd nie wspomnieli, jak to z nami dalej będzie, jakbyśmy wciąż niepewni siebie byli albo ukrywali coś przed sobą.
Listopad to był, szaro, chłodno, wiatr, przytul mnie, powiada.
Byliśmy akurat przy lesie, gdy nagle, uwalniając się z mojego objęcia, przystanęła i mówi:
– Szymek, muszę ci jednak to powiedzieć,
– To mów. – Byłem pewny, że to nic ważnego, i ani po jej głosie niczego nie przeczułem.
– Byłam w ciąży – powiada.
A mnie serce buch, buch, buch, że o mało piersi mi nie rozerwało. Ale jeszcze spokojnie, niby tylko zdziwiony, pytam jej się:
– Jak to byłaś?
– Bo już nie jestem. Wtedy, na urlopie, byłam u lekarza. Po to ten urlop wzięłam.
– I czemuś mi nie powiedziała?
– Nie chciałam cię martwić.
Jakby ten las, co wokół nas szumiał, zaczął się nagle walić na mnie. Wściekłość zalała mnie całego. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Może tak umiera się z nagłej a niespodziewanej śmierci.
– Ty kurwo! – zawyłem, a gdzieś w piersiach głęboko płacz mnie | zaczai dusić. To może i musiałem się tak strasznie wściec, żeby nie zapłakać.
– Szymek, przebacz mi! – Skuliła się, złożyła ręce jakby do pacierza. – Byłam pewna, że nie chcesz!
– Takaś sama kurwa jak wszystkie! A kurew to mogę mieć jak tych drzew! I miałem! A ciebie chciałem za matkę moich dzieci! – I złapałem ją za włosy, wykręciłem, osunęła się na kolana.
Читать дальше