Nachyliłem się i pocałowałem ją we włosy, bo cóż mogłem powiedzieć? To jakby cię pytali: – Chcesz żyć? – A ty byś powiedział: – Chcę. – To już bardziej należałoby się odpowiedzieć: – Nie, chcę umrzeć. – Żeby poczuć, jak boleśnie chce się żyć.
– Pościelę nam łóżko.
Wstała, ściągnęła kapę, złożyła ją we czworo, przewiesiła na poręczy krzesełka. Ułożyła poduszki pod głowy, roztrzepała pierzynę. Aż się wierzyć nie chciało, że dopiero płakała. Jakby od lat nam słała to łóżko przed każdą nadchodzącą nocą i teraz znów jedna z tych nocy nadeszła. A nawet nie niedzielna, zwyczajna, jakby z wtorku na środę, ze środy na czwartek, i czas było iść spać po całym dniu życia. Wydawało się, że za chwilę osunie się zmęczona na kolana przy tym rozebranym łożu i zacznie pacierz odmawiać, mnie przyganiając, żebym chociaż się przeżegnał, bo tak w niej, jak we mnie jakby nie zostało nic prócz zmęczenia po tym całym dniu życia. Choć dzień jak dzień, ani cięższy, ani lżejszy. Może ja kosiłem, ona odbierała. Może ja orałem, ona szmaty prała.
Zdjęła bluzkę, spódnicę. Nie powiedziała ani odwróć się, ani nie patrz, nic się nie wstydziła. Ale cóż tu się dziwić, kiedy cały dzień się przeżyje, nie ma ani siły, ni ochoty, żeby jeszcze się wstydzić. Ciało już tylko obolały ciężar, to i oczy, które na nie patrzą, ślepe.
A pewnie i do głowy by jej nawet nie przyszło, że po tylu latach mógłbym inaczej na nią patrzeć jak na ziemię, w przestworza. Bo po tylu latach zna się przecież jej ciało jak ziemię, przestworza, a ziemia, przestworza nie wiedzą, co to wstyd. Zna się je w zdrowiu i w chorobie, w radości i smutku, w śmiechu i we łzach, i o każdej porze dnia i nocy. To czegóż się wstydzić? Ileż to razy w balii skuloną polewało się ją wodą z garnuszka, otokając z niej mydliny, i patrzyło się na jej golusieńkie ciało jakby Pan Bóg z góry, co ją stworzył. Ileż to razy w gorączce, w pocie ściągało się z niej mokrą koszulę, a nie miała siły rąk unieść, cóż dopiero się wstydzić. Czy oddechu jej ileż to się po nocach nasłuchało, że nieraz nawet ci się śniło to samo co jej, bo gdy tak ciało przy ciele tyle lat, to i sen się śni już jeden, bo po cóż dwa osobne? Zna się ją całą i po kawalątku. Zna się jej brzuch, uda, kolana i łokcie. Zna się osobno jej ręce, a osobno nogi i wszystkie palce u tych rąk i nóg osobno i razem. Zna się każdą żyłkę na jej skórze, każdą skazę i pryszcze. Wie się, że miała pępek źle po urodzeniu zawiązany i że wydaje westchnienia, jakby szlochała. Nieraz myślisz, że jest całym życiem, a nieraz tylko źdźbłem w oku. Nieraz śmierć w niej nawet widzisz, a nieraz tylko obłamany paznokieć. To i nic dziwnego, że gdy jej jeszcze pragniesz, nie może zrozumieć czemu. Prawie strach pojawia się w jej oczach. Bo jakże to, młodość jej przeminęła i wstydzić się już zapomniała, więc czemu? To tylko w młodości ciała pragną się bez przyczyny. A tu po całym dniu życia i pragniesz jej, a to jakby już po całym życiu. Sen jej oczy morzy, ręce, nogi jej zbolałe, ciało z krzyża zdjęte, a ty pragniesz jej. I to tak zwyczajnie, jakbyś wody pragnął się napić po przyjściu od żniwa.
– Rozepnij mi stanik z tyłu – powiedziała.
Pochyliła głowę i jakby pełna lęku czekała, czy ją dotkną moje ręce. Jeden guzik tylko miała, to cóż takiego rozpiąć, całe życie się człowiek rozpina, zapina, a ten guzik jakby piskorz z rąk mi się wymykał. Ale stała z tą głową pochyloną i ani westchnieniem nie przyganiła mojemu niezgulstwu, tylko plecy pokryły jej się całe gęsią skórką. Zsunęła ten stanik z ramion, rzuciła go na krzesło i odwracając się ku mnie powiedziała:
– Widzisz, nie wstydzę się ciebie. Nic się nie wstydzę. – I nagle wtuliła się we mnie. – Och, Szymek.
Objąłem ją, ale zaraz mi się wyrwała i jak kozica wskoczyła do łóżka, zagrzebując się prawie z głową w kopiastej pierzynie.
– A ty? – doszedł mnie jej zatrwożony szept.
Ciemno było już w pokoju, jeszcze tylko w oknach jak w kałużach pławiły się dogasające resztki dnia, a my leżeliśmy nieruchomo przy sobie, przywaleni tą kopiastą pierzyną, bo chciała, żebyśmy tak trochę poleżeli. Objąłem ją za szyję, jej głowa wtuliła się w moje ramię jak przedtem w poduszkę. Gorąco mi było i czułem, jak skóra nasiąka mi potem, ale nie miałem odwagi ani się poruszyć, ani cokolwiek powiedzieć. A i ona leżała jak trusia. nie śmiejąc tak samo ani się poruszyć, ani coś powiedzieć. Jakbyśmy tak oparzeni byli tą nagością naszą albo w tej nagości poczuliśmy tylko swoją obolałość, zamiast pragnienia.
Pachniała jeszcze tym niedawnym płaczem i chciałem jej nawet powiedzieć, że pachnie płaczem. Ale widocznie przeczuła, że chcę coś powiedzieć, bo położyła mi palec na ustach, żebym nic nie mówił. Kazała mi też oczy zamknąć i sama zamknęła. A gdy mi się niechcący otworzyły, aby na chwileńkę, że nie zdążyłem dojrzeć nic więcej prócz ciemności, od razu mnie doszedł jej rozżalony szept:
– Otworzyłeś?
– Niechcący. Ale już zamknąłem. A ty?
– Cały czas mam zamknięte.
Może przez to, że tak ufnie leżała wtulona w moje ciało, wydała mi się krucha jak ziele przy drodze, że tylko się schylić, zerwać i rzucić. Serce jej szemrało tuż przy boku moim i pod ręką, którą ją obejmowałem, i w poduszce, a tak drobniutko, że do serca niepodobne. Bo serca z tej bliskości przeważnie młotem walą, a jej jakby ziarnem siało. Czy może z zalęknienia nie mogło się wciąż uspokoić. Aż ją mocniej przytuliłem do siebie. Pomyślała widać, że nie chce mi się już tak dłużej leżeć, bo doszedł mnie znów jej szept:
– Poleźmy jeszcze trochę. Dobrze ci?
– Dobrze – powiedziałem.
Musiał księżyc już wzejść, bo psy zaczęły ujadać, najpierw pojedynczo, potem coraz gęściej, przeciągle, skamlące, jak tylko do księżyca potrafią ujadać czy na czyjąś śmierć. Ktoś w dali na harmonii grał, czasem parę basów doleciało, czasem strzęp melodii. Fura gdzieś jechała, bo popiskiwały osie. A my leżeliśmy, jakbyśmy się goili z obolałości naszych po całym dniu życia albo i po całym już życiu, któreśmy przeżyli razem i z którego nam zostało jeszcze tylko razem umrzeć. Ale nie wiedzieliśmy jak. Próbowałem sobie nawet wyobrazić, że po śmierci już leżymy, przywaleni tą kopiastą pierzyną, która od długiego leżenia skamieniała na nas. Ale kiedyś była to prawdziwa pierzyna. Prawdziwe gęsi na nią żyły, jadły, rosły, chodziły na wodę, miały dzioby czerwone i gęgały jak to gęsi. Potem kobiety z tych gęsi pióra darły. A kobiety, jak gęsi, też kiedyś żyły. Może to nawet były najszczęśliwsze ich chwile, gdy zbierały się w zimowe wieczory i darły te pióra, bo po cóż by żyły? Gdyby się dobrze wsłuchał, mógłby jeszcze usłyszeć szelest ich rąk w pierzynie i pieśni, które śpiewały. Choć mogło być i tak, że jedna z nich była akurat nieszczęśliwa i rzuciła przekleństwo na pierzynę. I z tego przekleństwa naszła na nas śmierć nagła i nieoczekiwana, że ledwo zdążyliśmy przylgnąć do siebie, jakby w ostatnim pragnieniu ratunku.
– Czy to boli? – doszedł mnie znów jej szept.
– Co?
– Kiedy pierwszy raz.
– Wszystko za pierwszym razem boli – bo wciąż miałem tę śmierć naszą w oczach.
Żniwa trochę wcześniej tego roku wypadły. Inna sprawa, że od dawna sucho było, kropla deszczu nie spadła. Matka, ojciec prawie mnie nie poznawali. Matka myślała, że ją Bóg wysłuchał, a ojciec, że nareszcie zmądrzałem, bo każdy musi kiedyś zmądrzeć. Wyklepałem kosę, wysprzątałem w sąsiekach, założyłem drabiny do wozu. Wybrałem się w pole i przyniosłem garść kłósków, ojciec rozkruszył na ręce, podmuchał, popatrzył, wsadził jedno ziarnko w zęby, rozgryzł, wsadził drugie, rozgryzł, radził, żeby jeszcze ze trzy, cztery dni poczekać, ale ja, że zaczynamy.
Читать дальше