Czyściejszy niż powietrze, woda. I nawet od sumienia czyściejszy. A byłbyś pierwszy we wsi. Pierwszy w całej gminie. Choć po co ja ci to mówię. Wiem, że się nie zgodzisz. Twoja chłopska dusza, co tam w tobie kwili, nie da ci. No, i jeszcze się nie pali. Choć przyszłość trzeba widzieć już dziś. Bo inaczej się zabłądzi. Albo w tył się zajdzie. I co wtedy? Od nowa wyruszyć? O, nie, bracie. Znam życie. W końcu tyle lat się w tym robi. I na różnych odcinkach. Tu, tam. I, żeby tak powiedzieć, zawsze jak ten żołnierz w pierwszej linii. To co do życia, mógłbym nawet powiedzieć, że fachowiec jestem. Niejednego na wyższym szczeblu w kozi róg bym zapędził. A że siedzę w gminie? Bo co, źle mi tu? Spadniesz, to przynajmniej z niska. No, i jest te trzy hektary. To kartofle swoje, pomidory swoje, ogórki, cebula, marchew. O, znam, bracie, życie, jak mało kto go zna. I nie z żadnych szkół. Takie życie, co tam o nim wypisują, już na niejednego tyłkiem się wypięło. Przerobiło go jak maszynka. Nawet zapomniało o nim. A ja, widzisz, jestem. W szkołach, owszem, można się nauczyć tabliczki mnożenia, też potrzebna, jak to mówią, ale nie życia. Można łeb se napchać tym i tamtym i prawie wszystko umieć, a nie umieć żyć. Bo życie, żeby tak powiedzieć, to nie tylko życie. Niby że ty jesteś, a ono i tak leci. Gorzej, lepiej, z góry czy pod górę, ale leci. Urodziłeś się, umrzesz i niby że życie. Chce, to nas powali, chce, postawi, w dół strąci, wywyższy. A my, jak tam ono chce, bo i tak żyjemy. Ono wiatrem, my piórkiem. O, nie, bracie. A nawet, żeby tak powiedzieć, gówno prawda. Życie to tak samo fach jak każdy inny. A kto wie, czy nie najtrudniejszy z wszystkich fachów. Bo taki doktor czy inżynier ile się musi uczyć? Czy choćby profesor? Pięć, dziesięć lat, niechby i dwadzieścia. Dyplom mu dadzą i już umie. A życia ile się trzeba uczyć? Nie ma na to lat. I nie ma dyplomów. Możesz być nawet prorok z brodą, a możesz nic nie umieć. Bo wszystko od człowieka zależy, czy ma dar, czy nie. Niektórzy, gdyby i dwa razy żyli, nic by się nie nauczyli. A niektórym i wieczności byłoby za mało. Bo kto głąb, to głąb. Choć ja, ma się rozumieć w żadną wieczność nie wierzę. Tak się tylko mówi, niby taka miara. Mówi się tak samo, słońce wschodzi, a wiadomo, że nie wschodzi, tylko ziemia się obraca. Ot, przyzwyczajenia. Gdyby nie przyzwyczajenia, krok nasz byłby dłuższy, wierz mi. I nie szlibyśmy tak po omacku. Nie ślepcy my przecież, a nieraz jak ślepcy. Jakbyśmy mleczną drogą, bracie, szli, a tu trza iść po ziemi. I wiedzieć, jak iść. No i, ma się rozumieć, musi coś przyświecać. Bo nikt nie ma w sobie świeczki. A życie ma swoje zakręty, wykroty, jary, przepaście, wiry, pogody i różne tam takie. A jeszcze do tego, jak to mówią, płynie.
Tylko że niektórym się wydaje, że wciąż płynie w tym samym kierunku. Bo niby rzeki tak płyną. Czas tak płynie. I wszystko, co płynie, tak płynie. A to bujda na resorach, bracie. Bo raz płynie w tę, raz w tamtą stronę albo jeszcze w inną, a nawet przeciw sobie płynie, w poprzek płynie i jak chcesz, płynie. Ni wir, ni mgła, ni przestwór. Nie ma swojego kierunku. Nie umiesz żyć, dasz krok i topielec jesteś. A ja mogę choćby z zamkniętymi oczami. Co do liczb, nie powiem, są lepsi ode mnie, zresztą nie zależy mi na tym. Ale co do życia, to same niedo-rajdki. Bo z życiem kiedy trzeba ostrożnie, to ostrożnie, a kiedy droga wolna, naprzód. A zanim usłyszysz, to dobrze posłuchaj. Zobaczyłeś, nie spiesz się, aż wyraźniej zobaczysz. Ale nie myśl, że tak zawsze. To nie oczko czy poker, żeby było wiadomo, jak się gra. Nieraz ktoś nic jeszcze nie powiedział, a ty musisz już usłyszeć. Nic jeszcze nie widzisz, a już musisz zobaczyć. Bo jak nie ty kogoś, to ktoś ciebie. I tak samo musisz wiedzieć, co cię może boleć i kiedy. A kiedy musisz zdrów jak byk być, choćby cię bolało. Choć za tęgim zdrowiem nie warto się cieszyć. Wiadomo, kto wciąż w marszu i w marszu, ten nie może być tak całkiem zdrów. Ja mam serce. Nie wiem, zdrowe, chore. Ale służy mi. Trzeba boli, nie trzeba, nie boli. Stu doktorów będzie go słuchało i każdy powie co innego. Wiadomo, serce. Jeszcze przewodniczącego? Gmina niby duża. Ale to i tak paznokieć życia, żeby tak powiedzieć, przy takim gminnym ciele. W każdym razie to jedno ci powiem, umrzeć też trzeba wiedzieć kiedy. A ty zły czas sobie wybrałeś. Dajmy na to, ~w okupację czas był odpowiedni. Historyczny, żeby tak powiedzieć. Umierało się za coś, nawet gdyby cię zwyczajnie drzewo przywaliło. Czy zaraz po wojnie, tak samo nie najgorszy. Ma się rozumieć, po właściwej stronie. Ale dzisiaj, czyś ty się, bracie, dobrze zastanowił? O, siedź na dupie i nie spiesz się. Nawet byś gospodarki nie miał komu zostawić. Państwo by musiało wziąć, znaczy gmina. A ja z tymi, co za rentę oddają, nie wiem już, co zrobić. Pogrzeb też by trzeba ci na koszt gminy wyprawić. Braci niby masz, ale bracia w mieście, przyjechaliby alboby nie przyjechali. No i pracowałeś w gminie, to by wypadało. Choćby wieniec jaki. A skąd wziąć na to wszystko pieniędzy? O, bibliotekarka mi tu, że ludzie coraz mniej czytają, bo książki same stare, a tu młodzi rosną. I też nie mam pieniędzy. Nawet na benzynę muszę brać z kultury. Ty myślisz, że we mnie czasem coś nie skuczy? Skuczy jak cholera. Pójdę czasem w pola, na zboża popatrzę, to mi się aż miękko w piersiach robi. Siadłoby się na miedzy, posłuchało skowronków. Ale powiem sobie, gdzie twoja świadomość, ech, przewodniczący? Masz budować nowe życie, a staregoś z siebie nie wyplenił. Siądź, siądź, to nie będziesz miał już po co wstać. Albo był tu obraz w gminie, pamiętasz, za Rożka. Chłop wołami orał. Musiałem go zmienić, bo kto tylko przyjechał, patrzył na ten obraz. No i namalował mi tu jeden, wziął dziesięć tysięcy. Spójrz, traktor teraz orze. Tylko że tak między nami, bracie, nie mogę się jakoś przyzwyczaić. Wszyscy chwalą, a ja ile razy spojrzę, to mnie boli ta ziemia. Jakby ktoś ją najechał. Nieraz nawet słyszę, jak stęka, pojękuje, tylko że traktor głośniejszy, doda gazu i na szczęście zagłuszy. Ale siedź tyle lat pod takim obrazem. – Złapał nagle butelkę, nalał sobie, mnie, trącił swoim w mój kieliszek i wypił do dna, jakby już zapomniał, że się po troszeczku pije. – No, to pogadaliśmy. – Spojrzał na zegarek. – Dobrze czasem tak pogadać. – Złapał kartkę z kupki i zaczął coś pisać. – Starczy ci te osiem metrów? Dam ci dziewięć na wszelki wypadek. Masz. – Podał mi tę kartkę. – Tylko powiedz Borkowi, żeby ci dał z tego, co jest na mleczarnię. Tak kazałem. I nie umieraj jeszcze. Hę! hę! hę! – zaśmiał się, wstał. To i ja się podniosłem. Choć z krzesełka na laski nie tak łatwo się pozbierać. Ale nie wychodził zza biurka, aż wstałem. Potem mnie do drzwi odprowadził, klepnął po ramieniu. – Aha – jakby sobie teraz dopiero przypomniał. – Szkoda, że cię wtedy wyrzuciłem. Możeś tak za dużo nie pił.
Nic nie powiedziałem, bo co mówić po tylu latach. A swoje wiedziałem, za co mnie wyrzucił. Zresztą dobrze się stało, bo i tak by trzeba odejść, dokąd się to miało wlec? Nic mnie znów takiego z gminą nie wiązało. Małgorzata dawno wyjechała do miasta, pracowała w powiecie. Mówili, że za mąż wyszła, ale może plotka? Gdzieś tak z rok przed śmiercią matki odwiedziła nas kiedyś.
Weszła do izby jakaś wystrojona pani, w kostiumie, w kapeluszu, z torebką, ładna, trochę smutna. I to była ona. A ja leżałem pijany w drugiej izbie. Matka kazała jej siąść, kiedy usłyszała, że się o mnie pyta. No i jak to matka:
– Ano, jest i nie ma go, moja pani. Leży pijany w tamtej izbie. Zbudzić by go, to i tak by się pani z nim nie nagadała. Wrócił co dopiero. I tak dnia prawie nie ma. Już i Boga proszę. – Zalało się matczysko łzami. – A pani kto?
Читать дальше