I tak gadu, gadu, gadaliśmy sobie prawie do białego rana, on nic, a ja mu o tym i o tamtym. A rano wyszedł ojciec przed chałupę i zaczął po niebie się rozglądać.
– Ale to pogoda, pogoda. Czy to niebo, nie wiadomo, aż takie wysokie, czy takie głębokie. O, mieć majątek jak to niebo. I wszystko na równinie. Modliłby się tylko człowiek, a tam by mu wschodziło, rosło, zakwitało. Ni chmurki, ni kłaczka, ni źdźbła. A to słonko jak źrenica Pana naszego Jezusa Chrystusa. To co, może byś pojechał w pole?
– Jak pojadę, kiedym niewyspany? Jutro pojadę.
– Jutro, jutro. Od kiedy już to jutro. U wszystkich poorane i po-bronowane, niektórzy już posiali, a u nas od żniw jak stało, tak stoi. Aż się ludzie pytają, sprzedawać będziecie, że takie to opuszczone, a ten jutro. Jutro to na tamtym świecie będzie, a na tym trza orać, siać, póki ziemia chce rodzić. Bo jak się jej odechce, nie przebłagasz jej. O, ziemia dobra, póki dobra, a zaweźmie się, to skała.
– Dziadek tu siedział całą noc ze mną – powiedziałem, żeby ojca jakoś odwieść od tej ziemi. – Przed chwilą znikł.
– I co, powiedział ci, gdzie zakopał te papiery? – ożywił się.
– Nie ten. Łukasz z Ameryki. Machnął ręką.
– Marnus. I co chciał?
– E, nic, tak pogadać tylko przyszedł.
– Musiał za pokutę. Boso był?
– Nie patrzyłem mu na nogi.
– Pewnie boso. Za pokutę zawsze boso.
Kiedyś tak wróciłem pijany, noc już prawie była. Coś mnie tylko tknęło, żeby wziąć pół litra z sobą do kieszeni, gdyśmy z gospody wychodzili. Mógłbym powiedzieć, że miałem przeczucie. Ale nie miałem. Pensję tylko wziąłem tego dnia. a przy pensji czasem brało się jeszcze te pół litra na odchodne. Przydawało się na rano, gdy nie mógł człowiek się pozbierać. Trochę mnie zdziwiło, że jeszcze w oknie świeciło się u nas. Ale pomyślałem sobie, pewnie ojciec nogi moczy. Miał na tych nogach żylaków, bolaków, to jak mu już za bardzo dokuczały, parzył jakieś zioła i w tych ziołach moczył. Siadał na stołeczku, nogi w cebrzyk, trochę z matką pogadał, trochę się pomodlił. Ale jak matka zasnęła, to i on zasypiał i tak spał nieraz z tymi nogami w cebrzyku, póki go zimno nie zbudziło albo póki nie wróciłem.
Wchodzę i nie wiem, czy mi się zwiduje, czy to Michał siedzi pod oknem na ławie. Tyle że jakby senny, bo nie podniósł nawet głowy, kiedy wszedłem. Ale widzę, Michał. Może długo jechał i zmęczony? Zawsze był niewytrzymały. Z jarmarku kiedyś z ojcem tak przyjechał, strzęsło go na furze, to wymiotów zaraz dostał. Czy niech nocy zarwał, to na drugi dzień już bledziutki, oczy podkrążone.
– O, Michał, przyjechałeś – powiedziałem. A choć w głowie mi się porządnie kręciło, ale ucieszyłem się. – Tyle lat, czekamy i czekamy. To się napijemy, bracie. Mam akurat tu pół litra z sobą. Wziąłem, bo jakby mnie coś tknęło. No, i widzisz. – Wyciągnąłem te pół litra z kieszeni, postawiłem na stole. – Gdzie są jakieś szklanki? – pytam się. A ojciec siedział na stołeczku z głową opuszczoną, jakby drzemał. Nagle poderwał tę głowę i do mnie:
– Co ty mu, zarazo, wódkę chcesz dawać? Spójrz na niego.
– Co mam spoglądać? Widzę przecież, że Michał. Michała bym nie poznał? Brata rodzonego? Trochę się postarzał, ale nie tak wiele jak za tyle lat. Powiedz, Michał, braciaśmy, nie? Choć ty w świecie, ja tu i nic o sobie nie wiemy, ale nie musi się wiedzieć, żeby braćmi być. A Franka Maziejuka pamiętasz? Do jednej klasy chodziliśta. Powiesił się, bracie. Miał manko w magazynie na dziesięć metrów cukru. I po co mu było tyle słodzić? Niby ksiądz mówi z ambony, nie grzeszyć. Ale nie grzeszyć, łatwo mówić. A ja tak, bracie, żyję i nie żyję. Ale co tam, jesteś, przyjechałeś, i to najważniejsze. No, to gdzie są, matka te szklanki?
Matka nic się nie odezwała, leżała z przymkniętymi oczami, jakby spała, a wiedziałem, że nie śpi. Pomyślałem, może dąsa się, że tu Michał przyjechał, a ja pijany wróciłem. Niech tam.
– Może ojciec wie, gdzie są?
Ale ojciec tak samo nic. Może zresztą nie wiedział, czy są szklanki w domu. Bo i do czego by miały być? Mleko się tylko piło, wodę, czasem zioła, to do tego kubki lepsze od szklanek. Grubsze, większe, jest za co potrzymać i gdzie tam żywot ich od szklanek dłuższy. Mam do tej pory taki jeden blaszany, to najlepiej lubię z niego pić. A jeszcze dziadek z niego pił i mówił, że i jego dziadek z niego pił, to niech przeżyje która szklanka tyle. Z niczego mi tak woda nie smakuje. Nieraz nie chce mi się pić, a napiję się, bo jakbym prosto ze źródła pił. Czy weź taką szklankę spracowaną ręką, to jakbyś obcęgami jaje brał. A tu wróci człowiek z pola od koszenia, to co tylko weźmie, to jakby tą zaciśniętą na kosie ręką brał.
– Ano, poszukamy – powiedziałem biorąc lampę ze stołu, żeby sobie poświecić. – Nie będziemy pić z butelki, kiedy brat przyjechał. O, jakże się cieszę, bracie, żeś przyjechał. Wreszcie sobie pogadamy za te wszystkie lata. I powiesz mi, coś chciał wtedy, w wojnę, ode mnie.
Otworzyłem kredens. Talerze, butelki, buteleczki, torebki, wszystko to zaczęło mi się w oczach migać, ale żadna szklanka mi nie mignęła. Też nie bardzo pamiętałem, czy są szklanki w domu, ale chciało mi się jak nigdy napić w szklance.
– Pies ogonem nakrył, no. Jutro pójdę kupię ze dwanaście i niech stoją na widoku. – Zawróciłem do łóżka, do matki. – Szklanki gdzie są? – zacząłem poszarpywać za pierzynę na niej. – Chcieliśmy się napić z Michałem. – Wtedy zobaczyłem w świetle lampy, że spod jej przymkniętych oczu spływają łzy. – Co matka płacze? Nie ma o co. Gorzej nieraz przychodziłem pijany. Dzisiaj niewiele. Fularze Wiekowi syn się urodził. Ślub im kiedyś dawałem z Bronką. O, jutro pożyczę od Machały kosiarki i jednego dnia się wszystko skosi. Napisałem mu podanie, to pożyczy, pożyczy. Niechby zresztą sukinsyn nie pożyczył. – Stałem wciąż nad nią z kołyszącą się lampą, a z jej oczu coraz gęściej łzy ciekły. – Niech matka nie płacze – powiedziałem. – Ojciec, co się matce stało?! – Obróciłem się w stronę ojca, aż lampa huśnęła mi się w ręku, jakby płomień z niej na izbę wyskoczył. Pociemniało przez chwilę i znów się rozjaśniło.
– Postaw, zarazo, tę lampę, bo chałupę jeszcze spalisz. – Ojciec podniósł głowę i tak samo w jego oczach łzy się zaszkliły. Otarł je wierzchem dłoni.
– Płaczecie, że Michał przyjechał?
– Michał on albo i nie Michał – rzekł. – Jeden Bóg to tylko wie.
– A czemuż to Bóg miałby wiedzieć, czy kto Michał, czy nie Michał? Ja wiem, żem Szymek, ojciec wie, że ojciec, a Michał, że Michał. Każdy sam wie lepiej od Boga. Co on, urodził się dopiero, żeby Bóg miał wiedzieć za niego, że on Michał? Ja gdybym nawet nie chciał być Szymek, to się nie da. Mogę być pijany, a wiem, kto jestem, bo nikt nie chce być za mnie. Trzeba było tylko napisać, Michał, że przyjedziesz. Widzisz, teraz płaczą.
– Nie przyjechał, przywiozła go.
– Kto?
– Niby żona jego.
– To masz żonę, Michał? Nic żeś nie wspominał. Posłałoby ci się choć życzenia. Młodej parze wszystkiego, co się szczęściem zwie. Albo niech wam słonko nie gaśnie na wspólnej drodze życia. Czy szczęścia, zdrowia, pomyślności i pierwszego syna. Nie trzeba nawet nic układać, można wybrać se na poczcie. Jaśka naczelniczka tylko ci się spyta, piątkę, dwójkę, którą chcesz? A co taniej? Ale tobie bym najdroższą wysłał. A możeś i wspominał? Ale tyle lat, zapomniało się. E, to musimy się napić. Ojciec, matka niech tam płaczą, bo to ich powinność. A nasza powinność się napić. I nie przejmuj się. Ja tu z nimi jestem i co dzień mnie widzą, a też czasem płaczą. Ojciec nie, ale matka. A co dopiero, jak ciebie tyle czasu nie było.
Читать дальше