Jarząb zginął przy napadzie na więzienie w Oleszycach. A Smutny też się nie dał mu pocieszyć. Jednej nocy wybrał się zobaczyć, jak tam jego młoda żona, sama zostawiona. Radzili mu chłopaki, nie chodź. Smutny. Radził mu i Jarząb, chcesz za dużo wiedzieć, bracie, a możesz się dowiedzieć nie tego, co trzeba. Upij się już lepiej.
Noc była gwiaździsta, psy go we wsi znały, to tylko poniektóry szczeknął przez sen. A ich psa zastrzelił żandarm, jak robili rewizję, to mógłby nawet złodziej przyjść i nie miałby kto zaszczekać. Zapukał do okna. odczekał, aż ona tam wstanie i niby ta poświata zjawi mu się za szybą w bielutkiej koszuli, i nie uwierzy, że to on, ale jak i ona, poświata. Potem do drzwi się rzuci, żeby mu otworzyć, i wpadnie w jego nadstawione ramiona. Bzy wokół pachniały, przy chałupie rósł krzak koło krzaka.
Drugi raz zapukał, trochę głośniej, ale jakoś w chałupie nic się nie ruszało i nikt nie zjawiał się w oknie. Jeszcze trochę postał, posłuchał, popatrzył i ruszył do drzwi. Były nie zaparte. Wlazł, powiedział w ciemności, pochwalony, powiedział, to ja, jesteś tu gdzie, Wandziu? Ale tylko kwoka zakrzekorzyła w opałce pod stołem, bo pewnie myślała, że ktoś przyszedł małe jej wybierać.
Trafił jakoś na lampę, zapalił, rozgląda się, a jego Wandzia w łóżku z jakimś śpi A snem tak głębokim, że poświecił po nich, to żeby jednemu czy drugiemu choć oko mrugnęło. I pierzyna skopana, a oni goluteńcy, jak ich Pan Bóg stworzył. Tamten miał choć tyle wstydu, że leżał na boku i skulony, zimno widać mu było albo może, że nie w swoim łóżku. Poznał w nim Felka, starszego drużbę ze swojego wesela. A ona brzuchem do góry, rozkraczona jak czeluść, wygnieciona, pobryzgana, jedna pierś tu, druga tam i za całe nakrycie czerwone korale na szyi, co jej na odpuście przed weselem kupił.
Na stole dwie butelki po bimbrze, jedna do dna wypita, druga do połowy, plasterki kiełbasy, kiszone ogórki i chleba nakrajane jak na zrękowiny. A prócz tego jajecznicy se usmażyli i z jednej patelni widać jedli, bo dwie łyżki o patelnię się wspierały. A łachy ich po izbie na ziemi się walały. Jej spódnicę aż pod kuchnią znalazł i może mu tę jajecznicę nawet bez spódnicy smażyła.
Krzyżem ich przeżegnał, wyciągnął pistolet, zastrzelił ją, jego, jak leżeli na śpiąco. Zamiauczał kot na przypiecku, zastrzelił i kota. Wisiał Pan Jezus nad łóżkiem, miał serce na wierzchu, zastrzelił to serce. Wylazły kurczęta spod kwoki, wydeptał kurczęta, a kwokę zastrzelił. Wszystkie szyby w oknach powystrzelał. Wszystkie garnki, talerze. Strzelił nawet w wiadro z wodą. A gdy się nastrzelał, siadł przy stole, wypił, co mu zostawili, potem trochę pośpiewał. Na moim weselu wszystkim brakło tchu, bo moje wesele do białego rana, oj, danaż moja, dana, śmierci po kolana, bólu po kolana, a moja gęba od ucha do ucha jak piec roześmiana, a ze mną i Ty, Panie Boże, niech ci będzie dana. Potem ściągnął zabitego drużbę Felka z łóżka, a położył się na jego miejscu przy zabitej żonie i też się zastrzelił. j Jarząb podniósł się od stolika, żeby przynieść drugą ćwiartkę, bo J jakoś Brzoza nie dawał nam znać, a przy pustych kieliszkach siedzieć podejrzane mogło się wydawać. Karczma pełna ludzi, wszyscy piją, to wiadomo, i szpicle muszą być. Wtem ktoś mnie z boku cap za łokieć.
– Tyś chyba Pietruszków?
Nie oglądam się, ale głos jakby skądś znajomy.
– Co, chrzestnego nie poznajesz? – I przysiada się na miejsce po Jarząbie, a pijany jak świnia. – No, tych Pietruszków za spółdzielnią? Miałyśta bociany na stodole. Kuchnię wam przed laty poprawiałem.
– Idźcie, idźcie, nie tegoście zgubili, co szukacie. – I cały czas w drugą stronę patrzę. A ten odwraca się do sali i na cały głos, i w piersi się bije:
– Chrześniak mój! – A mnie po ramieniu klepie. – Tylko nie chce się do chrzestnego przyznać!
Na te słowa w karczmie gwar jakby przycichł i czuję, że wszyscy ze zgorszeniem na mnie patrzą, cóż to za wyrodek, żeby do chrzestnego się nie przyznać.
Wrócił Jarząb z ćwiartką, pyta mi się, kto to? Ja, że nie wiem, jakiś się przypieprzył i się za chrzestnego mojego podaje.
– Nie przypieprzył, nie przypieprzył, tylko chrzestny twój! A tyś mój chrześniak, Pietruszków. Przynieśta kieliszek i chrzestnemu.
W środku już mnie roznosiło, nie wiedziałem, co robić, w końcu nachyliłem się i tłumaczę po dobroci:
– Stulcie pysk. Nie żaden Pietruszków, tylko Orzeł. A ten jak nie wrzaśnie:
– Jakiś ty znów Orzeł?! Pietruszków, o, na tych swoich rękach do ołtarza cię niosłem. Matki, ojca się zaparłeś?
– Nie zaparłem, tylko takie czasy, zrozumcie. Walnął pięścią w stolik, aż szkło zadygotało.
– Czasy czy nie czasy, Pietruszków! I twój chrzestny jestem!
– Jak twój chrzestny, to spytaj go się, czy ci kiedy co kupił – Jarząb wnerwił się. – Gówno ci kupił! Jak i mój! Tak samo nigdy nic! Wszystkie ony chrzestne, cholery, takie same! Chcesz, żeby mu dołożyć?
– Daj spokój. Niech mu będzie, że chrzestny. – I nawet nalałem mu w swój kieliszek wódki, że się może uspokoi. Ale jeszcze gorzej się rozochocił i dawaj mi wykrzykiwać znowu od Pietruszków. No, to już nie wytrzymałem, złapałem jak gąsiora za szyję i krzyknąłem prosto w gębę:
– Orzeł! – I ścisnąłem, aż mu oczy na wierzch wyszły. Jakichś paru ludzi zerwało się od stolików, ale Jarząb zagrodził im drogę, hola, wsadził rękę pod kurtkę i siedli z powrotem.
– Pietruszków, ty zaprzańcze – dławił się już prawie, ale jeszcze złapał mnie za kurtkę i jak topielec się trzymał.
– Orzeł. – Wściekłość mi rozum odebrała i coraz mocniej go ściskałem. Bufetowa krzyk podniosła, że żandarmów zawoła.
– Przyłóż mu. Nie żałuj chrzestnemu – podjudzał mnie Jarząb. A w tym czasie Brzoza wpadł do karczmy i zaczai znaki dawać,| że tamten sukinsyn już chodzi po targu. ‘
– Puśćcie mnie chrzestny! – krzyknąłem. Ale nie chciał puścić. Nie namyślając się trzasnąłem go między oczy, krew mu z nosa pociekła i te oczy maślane się zrobiły.
– Pietruszków – wyrzęził.
– Orzeł. – I mu poprawiłem.
– Nie bij. Już nie bij. Niech ci będzie Orzeł.
Nie wiem, czy Bóg umarł, czy zmartwychwstał, czy to wszystko prawda, ale święcone jajka mają inny smak od nie święconych. I nikt mi nie powie, że mi się tylko tak zdaje. Na co dzień mogę wcale jajek nie jeść, a święconych zjem dziesięć na raz i nie zatka mnie. Ani chleba mi nie trzeba, trochę soli wystarczy, ma się rozumieć, też święconej. A najlepiej z chrzanem, a chrzan powinien być nie tylko święcony, ale mocny, żeby nosem bił.
Piekła matka babki na Wielkanoc, słynne były te jej babki. Mogło cały przednówek nie być mąki na nic, mogło nie być na podbitkę do żuru, ale na babki od razu po żniwach, gdy się z nowego spytlowało, zostawiała, co na babki, a reszta, póki starczy. A kiedy przynosiła ze strychu jedną z takich babek, bo na strych się je po upieczeniu wynosiło, ojciec, Michał, Antek, Stasiek obsiadali stół jak kuny przerębel i aż ślina im ciekła, kiedy matka tę babkę krajała. A ja wolałem święcone jajka nawet i od babki. I przeważnie mienialiśmy się, oddawałem któremuś swój kawałek babki, a on mi swoje jajko.
Gdyby nie święcone jajka, mogłoby dla mnie nie być Wielkanocy. Bo po prawdzie co to za święta? Ni zima, ni wiosna. A prócz tego nigdy nie wiadomo, kiedy wypadają. Trzeba za każdym razem w kalendarz zaglądać, jak tam wyznaczyli. I co roku kupuj nowy kalendarz, gdy się chcesz dowiedzieć, jakby to nie mógł się człowiek raz na zawsze przyzwyczaić. Urodziłem się w Wielki Piątek, to nie mogę powiedzieć, że w Wielki Piątek, bo każdego roku Wielki Piątek kiedy indziej. To może i Pan Jezus nie umarł i nie zmartwychwstał, jak co roku kiedy indziej?
Читать дальше