I nawet w takiej chwili jak tamta, kiedy tylko ze szczęścia płakała, że żyję, czułem się przy tym płaczu jej winny, chociaż nie wiedziałem czemu. Ale może winy nasze tylko matki znają, choć się mówi, że tylko je Bóg zna. To i ona pewnie za mnie wiedziała, czego nie wiedziałem ja.
Z nas czterech braci chyba się o mnie matka najwięcej napłakała. Potem o Michała. No. ale Michał, wiadomo, nic się i tak z tego nie zrozumie. I może nie trzeba nic zrozumieć. Choć i płakać nic nie da. Gdyby się nawet płakało i płakało. Bo to ani na rozum, ani na płacz. Choć płaczem nieraz więcej się zrozumie niż rozumem. A w każdym razie dużo lżej, kiedy się zapłacze, niż kiedy zrozumie. Bo tylko przez płacz można być z kimś razem, gdy się jest na wieki osobno.
Za Śląskiem, Antkiem znów, że płakała, to już tak to jest, że się zawsze płacze za tymi, których nie ma. Ale ja przecież byłem, prócz wojny, cały czas w chałupie i od dziecka aż dotąd, to o co było płakać? Chyba że to za nich wszystkich nade mną płakała. A że żyć, żyłem, jak się dało czy musiało, to widocznie inaczej się nie dało, bo nikt przecież nie żyje, jak by chciał. A zresztą gdyby nawet się dało, jak by człowiek chciał, czy byłoby mu lepiej? Nigdy nie wiadomo, czy tak, jak człowiek by chciał, nie byłoby akurat gorzej. To może każdy ma nie tylko takie życie, jakie ma, ale i najlepsze, jakie mógłby mieć. Mały byłem, płakała nade mną, no to wszystkie matki nad swoimi małymi płaczą. Nie tylko u ludzi. Płacze krowa, kobyła, suka, kocica.
Była u nas raz kocica, potopiłem jej kocięta. Miała ich pięcioro. Gdzieś akurat polazła, na strych czy może do stodoły. Nie była z niej zresztą dobra matka. Nieraz na cały dzień potrafiła odejść kociąt, a te miauczały za nią i nawet mleko na spodeczku, kiedy im się dało, nic nie pomagało. A prócz tego wydawało się, że tyle kociąt, to ich nie spamięta, czy je miała teraz, czy dawniej. Pod wieczór przylazła, zobaczyła, że w przetaku pusto, gdzie te małe siedziały, i jak opętana zaczęła latać tu, tam po izbie. Wlazła i pod łóżko, i na kuchnię skoczyła, i nawet do kołyski do Staśka, Stasiek się rozbeczał. Ojciec złapał ją za łeb i na dwór wyrzucił. To zaczęła do drzwi drapać i tak przeraźliwie miauczeć, że ją musiał z powrotem wpuścić. Matka po-wsiadła na ojca, na mnie, że bez serca jesteśmy, i nawet ją wzięła na podołek do siebie, i zaczęła głaskać, i przemawiać do niej jak matka do matki. Ale zaraz jej się wyrwała i poszła na to puste po kociętach miejsce. Tam zwinęła się w kłębek, myśleliśmy, że już jej przeszło. Ojciec nawet powiedział, że ból u kotów krótki, a płacz jeszcze krótszy, a na rano nie żyła. Tylko że u kotów, kiedy już dorosną, nie poznają się, nawet matka z dziećmi, jakby były obce koty i każdy sobie tylko kot. A ja kawaler już byłem, a matka wciąż lubiła nade mną zapłakać. Jakby jej to płakanie na zawsze zostało z tych czasów, kiedy dzieckiem byłem. I nawet kiedy umierała, zamiast choć ten raz o sobie pomyśleć, wzięła moją głowę w swoje chudziuteńkie ręce i rozpłakała się nade mną. I skonała.
A mnie coś ścisnęło za gardło i nie mogłem zapłakać. Namawiały mnie baby, co przyszły się z matką pożegnać.
– Zapłacz, Szymek, zapłacz. Za matką trzeba zapłakać. Choćby się nie mogło. Jeszcze za taką matką jak wasza.
A nie mogłem. Płakał ojciec i kto tylko przyszedł, płakał, i nawet Michał jakoś tak patrzył na matkę, jakby nie wiedział, czy zapłakać, czy jej nie uwierzyć, że umarła. A we mnie zacięło się i nie mogłem.
Ale też kiedy ja ostatni raz płakałem? Chyba kiedy krowa Kubików na pastwisku się cieliła. No, to miałem z dziesięć lat. A potem już nigdy. Mógłbym powiedzieć o sobie, że przeżyłem życie nie płacząc.
Paśliśmy wtedy na łąkach pod cegielnią. Była nas niemała zgraja, a krów ze trzy razy tyle, bo prawie z całej wsi. To wśród tylu, wiadomo, musiały być i cielne, bo cielne gdzieś dopiero na tydzień przed cieleniem zostawiało się w domach. Nikt się zresztą nie przejmował, cielne czy niecielne. Kazali ojce gnać, to się gnało. Mniej się tylko prało, jak która była cielna, ale to musiało być już porządnie widać. A po krowie Kubików nic nie było widać, że cielna. Może trochę szersza, jakby tak ode łba popatrzył, ale mogła się przecież tak najeść. Wacek Kubików też nic nie powiedział, a jeszcze się jąkał, to najgorzej się ze wszystkich darł, bośmy się bawili, i mało go co tam krowa obchodziła. Robiliśmy górę. Krzyczało się, ty, Fredek! czy ty, Kazek! czy ty, Jędrek! I ten musiał uciekać, a reszta go goniła. I kto pierwszy go dopadł, walił się na niego, a za nim i wszyscy, i robiła się góra.
Uciekał Władek Koziejów, najmniejszy był na pastwisku. Nie chciał, prosił, płakał, obiecywał, że nam ulęgałek przyniesie, że ojcu tytoniu ukradnie’! przyniesie. A gdy już waliliśmy się na niego, wierzgał, darł się, nie zaduście mnie! Nie zaduście!
W straży potem razem byliśmy, w kawalerskich już latach. I raz z wiosną pojechaliśmy do powodzi. A nawet nie była jeszcze wiosna, tylko słonko jakoś tak przygrzało, że lody ruszyły, przerywając wał pod Mikulczycami. Zalało Mikulczyce, Borek, Walentynów. Jak okiem sięgnąć, jedna zgroza. Krzywda ludzka aż do Boga wołała, gdzie jesteś, Panie Boże?! Ściągało się ludzi ze strychów, z dachów, z drzew, przeważnie zmokniętych, zapłakanych, półżywych, bo niektórzy już nadzieję stracili. Jeździliśmy krypą, ale nie wszędzie się dało dojechać, bo albo płoty zawadzały, albo kry się nawaliło, że w żaden sposób się nie dało i trzeba było wpław przez wodę, odpychając nieraz krę gołymi rękami.
Mnie nic, wypiłem od razu pół litra i po powodzi. Władek też niby wypił, ale musiał się do łóżka zaraz położyć, bo bledziutki się zrobił jak opłatek i trzęsło nim. Postawili mu bańki, to jedna w drugą jak pieczęcie czarne. Potem zaczął kasłać coraz gorzej i gorzej.
– Wyjdziesz z tego, Władziu – pocieszałem go. – O, wszystką krew zepsutą z ciebie wyciągnęły.
Potem przystawili mu pijawki. Potem zioła zaczął pić. Ale robił się coraz słabszy i prawie w oczach gasł. Aż któregoś dnia zawołali mnie, że umiera.
– Tchu mi, Szymuś, brak – wyszeptał, a właściwie wybolał z siebie już resztkami głosu. – Jak wtedy na łąkach, pamiętasz? Taka sama was góra na mnie. Nie zaduście mnie tylko, nie zaduście.
Nagle któryś krzyknął, że krowa Kubików uwaliła się i stęka. Którzyśmy na wierzchu tej góry byli, zerwaliśmy się i pędem, ja pierwszy, bo mnie nikt na pastwisku nie przegonił. Za mną Kazek Sroków i Stach Sobieraj, i dopiero reszta. Ale zanim tamci powstawali, byliśmy już przy krowie. Leżała, jakby ją coś przygniotło do łąki, i aż pyskiem tarła po murawie, wydając z siebie takie same steki jak człowiek, gdy się z bólów zwija.
– Zdycha! – krzyknął Kazek i od razu w nogi. A za nim rzucili się inni jak spłoszone wróble, prawie na prześcigi, jeden przez drugiego. Nawet Wacek Kubików rozbeczał się, ale pognał za nimi.
Zacząłem krzyczeć, że może nie zdycha, może coś tylko zjadła, ale przez ten czas już mnie spory kawał odlecieli. Mogłem niby puścić się za nimi i byłbym ich dogonił, niech zdycha. Czy to moja krowa? Ale nie będę przecież uciekał ostatni. Uciekać ostatniemu to jakby się najgorzej ze wszystkich stchórzyło. A nawet jeszcze gorzej, bo się wtedy nie ucieka ze swojego strachu, a z cudzego. No i krowa, choć nie moja, ale przecież krowa. Jakże ją tak odlecieć? I zostałem. Pogroziłem im tylko:
Читать дальше