Zezłościł się, podszedł do łóżka i zaczął poszarpywać pierzynę na matce.
– Dosyć już. Jeszcze niejedną kurę tchórz ci zeżre. Po to tchórze są. A z tej siemieniatej taka sama kwoka będzie, jak by była z tej kropia-tej. Ty myślisz, że kury znowu takie mądre. Wielka mi mądrość jaja znosić. Wróble znoszą, wrony znoszą, wszystko znosi. Pan Bóg kazał, to i znoszą. Niechby same z siebie spróbowały. Na pszenicę tylko mądre. Weź tych swoich łez im posiej, czy przylecą do ciebie. Do pszenicy to by przyleciały. Choć niby to ziarno i to ziarno. O, przykręcę lampę, to może przestaniesz. Łzy lubią, jak im świecić. Szklą się, mienią wtedy. Chcesz płakać, to płacz se w pomroce. Potem krowie trza będzie przy cieleniu poświecić i nie będzie czym, bo wszystką naftę wypłakałaś. Albo z drogi jeszcze kto zobaczy, że się świeci, i przyleci, co się u was stało? A co się miało stać? Nic się nie stało. Szymek tylko wrócił. Ale bo to już raz wracał? Ile razy to od panny wracał. I z zabawy wracał. I nad ranem wracał. I pijany. I nieraz porznięty. I matka mu kluski z obiadu odgrzewa. A płacze, bo akurat śniło jej się, że już nigdy nie wróci. Ale kto by w wojnę w sny wierzył, jeden się na tysiąc czasem sprawdza, to i ten, co akurat się nie śnił. Trza się było w śnie wypłakać, jak już musisz. A nie teraz, obudzić się i płakać. No i czego, czego?
Zmarzł widać, w gaciach był tylko i w koszuli, boso, tak jak z łóżka wstał, żeby mi otworzyć, a noc była chłodna i ciągnęło od polepy, bo zaszarpał znowu pierzyną na matce.
– Wstań no i mu podgrzej, jak masz podgrzać. A ledwo matka wstała, wsunął się od razu do łóżka na to ciepłe po niej miejsce. Spytał się jej:
– Nie pamiętasz, mówiłem z wieczora pacierz?
– Gdzie byś mówił, jak cię nie przygnałam.
– A to pewno wczoraj. – I zagrzebał się w pierzynie cały z głową.
Nie mógł znieść, kiedy matka płakała. I jak nie pomagały już żadne tłumaczenia, żeby przestała, bo nie ma o co, zaczynał wyprawiać nieraz różne dziwactwa. Walił tłuczkiem w wiaderko, drzwi otwierał, zamykał, trzaskał garnkami po kuchni, tupał w polepę. Albo brał miotłę, niby że karabin, i musztrę ćwiczył, wykrzykując sam sobie na cały głos rozkazy, jakby pułkownik pułkowi, aż szyby w oknach podzwaniały. To znów maszerował w tę i nazad po izbie z tą miotłą karabinem na ramieniu i śpiewał żołnierskie piosenki, które z dawnych lat pamiętał, a że tylko strzępki pamiętał, to miauczał, buczał, poświstywał, bo i głosu do tego nie miał. A gdy i to nie pomagało, wtedy zaczynał na niby płakać razem z matką, a gdzie głośniej, boleściwiej niż ona. Aż się nieraz zwijał i twarz dłońmi zakrywał, i trząsł głową, i Jezu, mój Jezu, wołał, a czasem nawet prawdziwe łzy mu się polały.
Nieraz uśmialiśmy się z ojca, aż nas brzuchy bolały. Mnie zresztą niewiele trzeba było, z byle czego lubiłem się śmiać. Jakby mnie czyjeś niewidzialne ręce pod pachami łechtały i choć nikomu mogło nie być do śmiechu, ni stąd, ni zowąd zaczynałem się nagle śmiać i bez żadnej przyczyny. Mogło być, gdyśmy akurat przy stole siedzieli i jedli, i tyle że stuk łyżek i mlaskanie było słychać, a już się śmiałem. Mogło być, gdyśmy klęcząc wieczorem przy łóżku powtarzali w głos słowa pacierza za matką. A nawet gdy ojciec brzytwę ostrzył i kazał mi potrzymać drugi koniec pasa.
Ten śmiech szpilkami najpierw tu, tam mnie pokłuwał, a potem, nagle roznosił się jak ogień po stercie i nie mogłem go za nic już powstrzymać, choćbym oczy, szczęki zaciskał i całą wolą w sobie go przyduszał, i garściami tarł policzki, i targał się za włosy, i głowę aż do kolan kulił, on kipiał, buchał i śmiałem się, aż mnie skręcało. A powsiadł na mnie ojciec, czego się, głupi, śmiejesz, to się jeszcze gorzej śmiałem. A zdzielił mnie czasem przez łeb, to się już wszystko we mnie śmiało, głowa, brzuch, nogi, ręce. A najgorzej przy jedzeniu, bo ojciec jeść przestawał i czekał z wściekłością, aż wyśmieję się, a mnie ten śmiech aż rozrywał na kawałki.
– O, jedz, jedz, póki ciepłe – rozchmurzała go matka. – Wyśmieje się i przestanie. Każdy musi przejść przez swoją głupotę. A ty się nie śmiałeś, jak byłeś w jego wieku? Dziecko jeszcze.
Ale nieraz nie dawała rady go rozchmurzyć, kiedy tej wściekłości przebrała się w nim miara, zrywał się, łapał mnie za kark i wyrzucał na dwór, tam się wyśmiej, zarazo!
Ale nigdy tak się nie uśmiałem do syta, jak gdy ojciec ten płacz matki przedrzeźniał, bo wtedy przyzwalał i nam się śmiać, a nawet zachęcał nas, śmiejta się, śmiejta, to może przestanie. I śmialiśmy się wszyscy. Nawet Micha! śmiał się, choć był od maleńka pochmurny i mało kiedy się śmiał. Przez to nawet nie lubiłem z nim razem spać, bo się nigdy nie dało przed zaśnięciem pofiglować. Zawsze jak nie głowa go bolała, to brzuch, albo że pierzynę porwiemy, że już pacierz zmówiliśmy i Bóg się na nas może pogniewać. A było go połechtać, to się nieraz i rozpłakał. Nieraz aż go matka sama namawiała:
– Pośmiej się, Michaś, coś taki pochmurny, moje dziecko. Patrz, wszyscy się śmieją.
Bo jak się było nie śmiać, kiedy przyszli w zapusty kolędniki, a Stach Szczypa usmolony za diabła, w półkożuszku na nice, z ogonem u tyłka, z rogami na łbie, latał jak opętany po izbie i każdego na widły nabijał, że niby do piekła. To każdy się śmiał. Tylko Michał truchlał, bladł, tulił się do matki i za nic nie dawał się przekonać, że to Stach Szczypa.
– Stach Szczypa, Stach Szczypa, nie bój się, moje dziecko. Powiedz, diable, żeś Stach Szczypa.
Tak samo Antek, choć jeszcze się po izbie na czworakach ciągnął, a popiskiwał aż z uciechy i czasem się zsikał, kiedy ojciec ten płacz matki przedrzeźniał. I Stasiek w kołysce, choć się śmiać nie umiał, a jakoś po swojemu próbował świergolić. I nawet matka, wydawało się, że na niby tylko płacze, a w głębi duszy śmieje się razem z nami z ojca.
Dopiero dużo, dużo później, kiedy mi ten śmiech już dawno przeszedł, zrozumiałem, czemu ojciec tak ten płacz matki przedrzeźniał, czemu ćwiczył tę musztrę, czemu śpiewał żołnierskie piosenki, tłukł garnkami, trzaskał drzwiami, walił tłuczkiem o wiadro i różne inne dziwactwa wyprawiał. Bo tak samo jak on nie mogłem znieść, kiedy matka płakała. Wolałbym gnój wyrzucać od świtu do nocy, kosić od świtu do nocy czy choćby za wszystkich przebierać paciorki różańca, jak ona za nas przebierała, niż patrzeć, jak płacze. Niby mogłem sobie powiedzieć, niech płacze, taka już powinność matek płakać. A nie mogłem. Nieraz zły na siebie, że nie jestem akurat w polu, w karczmie, u panny czy z chłopami gdzieś na wsi, tyle przecież jest miejsc, gdzie nikt nie płacze, ale siedzę tu, w chałupie, dając się jej opłakiwać jakby dziecko. A jeszcze każda jej łza osobno mnie dręczyła. Konia bym podniósł, wóz bym podniósł, tyle siły było we mnie, a nie dawałem rady podnieść głowy, żeby w jej twarz zapłakaną spojrzeć, tylko siedziałem patrząc u stóp swoich w ziemię. Ani nie miałem śmiałości choćby rzec, niech matka nie płacze. Czułem się prawie winny wobec tego jej płaczu, zraniony tym jej płaczem, a przecież niełatwo było mnie zranić. Ten płacz jej jak deszcz z zaniesionego nieba siąpił po mnie, a ja mokłem pokornie, jakbym się na ten deszcz płacz naumyślnie wystawił, żeby mnie opłakał.
I czasem z tego płaczu nachodziło mnie coś takiego, jakby mnie dalej w swoim brzuchu nosiła, i w tym brzuchu jej dźwigałem z nią zajdy, odbieraliśmy razem garście we żniwa od kosy, a słonko nas jakby w jedne plecy prażyło. I tak samo przygięty jak ona, stałem po kolana z nią w rzece i praliśmy szmaty, waląc kijanką, a echo niosło się po wodzie aż do źródła z jednej strony i do ujścia rzeki z drugiej. A gdy poszliśmy do sklepu po sól, naftę, zapałki, słyszałem nawet, jak kumoszki pytają jej się, chyba już niedługo, Magdziu? Oj, niedługo, niedługo. A ona im odpowiadała, że długo, długo, może nigdy. I zbieraliśmy moimi rękami w jej rękach macierzankę, skrzyp, rumianek i jakie tylko zioła są na świecie po miedzach. A gdy ciasto na chleb miesiła w dzieży, byłem w niej już tym chlebem. I po dniu całym, umęczeni oboje, klękaliśmy do modlitwy jakby jeden krzyż, ja w jej kolanach.
Читать дальше