Choć co ja tam walczyłem, trzy tygodnie niecałe i przeważnie to maszerowaliśmy bez końca, raz w tę, raz z powrotem, raz jeszcze gdzie indziej, aż nam się strony świata już myliły. A jak razu jednego zaczęliśmy się bić wreszcie, to zaraz przyszedł rozkaz, żeby nie bić się, tylko w tył. Strzeliłem wszystkiego z pięć razy, zabić też pewnie nikogo nie zabiłem, chyba że Pan Bóg którąś z moich kulek kogoś trafił. Ale nie wiem. Jeszcze do tego dyzenteria mnie dopadła, to gdzie jaki postój, od razu w krzaki leciałem. Schudłem, zarosłem, wszy mnie obsiadły, o, i cała moja wojna. Ale przecież nie powiem prawdy takiemu zbójowi, kiedy mi się pyta, czy walczyłem. Walczyłem.
A nie dość, że mnie sprał, to jeszcze zerwał mi tę rogatywkę z głowy i podeptał z wściekłością. I już nie paluchem, ale całą łapą we mnie wycelował. A żołnierze złapali mnie pod ręce i zawlekli na środek placu, gdzie już stali tamci przede mną wybrani. Potem podjechało auto i kazali nam włazić.
Z początku nikomu do głowy nie przyszło, że na śmierć nas wiozą. Bo tak z zebrania od razu na śmierć? I aniśmy złodzieje czy inne bandyty, to za co na śmierć? Do tego łopaty nas zmyliły, które były w aucie. Bo jak jadą i łopaty, to widać do roboty gdzieś nas wiozą. Może każą nam coś kopać albo zasypywać. W wojnę zawsze jest co kopać albo zasypywać. Gdyby choć się dało poznać, w którą nas stronę wiozą, ale nic nie dało się poznać, bo nie dość, że auto plandeką zakryte, to i niebo tego dnia było całe zachmurzone i słonko wydawało się raz z tej strony, raz z tamtej, to znów z przodu, to z tyłu, a czasem jakby wcale go nie było. O to słonko nawet się pokłócili Stelmaszczyk z Obrę-bowa z Wroną z Lisic, bo jeden, że zna słonko jak powałę we własnej chałupie, i drugi, że zna. Jeden, że ze słonkiem co dnia wstaje, i drugi, że wstaje. Ten, że ma w krwi już słonko i nie musi nawet głowy ku niebu zadzierać, i ten, że nie musi, bo ma, mógłby ślepy być i by wiedział, gdzie słonko. To i teraz wie gdzie. O, tam. Aż ktoś powiedział, że może nie to samo jest słonko w Obrębowie co w Lisicach, bo może nad każdą wsią jest inne słonko, to i inne nad autem, i dopiero ich pogodził.
Czuło się wyboje, zakręty. Ale po wybojach, zakrętach też nie pozna, czy na śmierć. Niby siedziało przy włazie czterech w hełmach i z bronią skierowaną w głąb auta, ale nikt się nie dziwił, wiozą nas, to i pilnować nas muszą. A choćby się ich spytać, gdzie nas wiozą, to pewnie tak samo nie wiedzą, bo może od wyższej szarży to zależy. Zresztą po jakiemu się ich spytać, kiedy nic nie mówią. Ale Smoła w końcu nie wytrzymał i się spytał ich:
– To gdzie to nas, panowie żołnierze, wieziecie? Do jakiejś roboty pewnie? Dobrze mówię? Zrobimy, czego mielibyśmy nie zrobić. Z nas niektórzy też żołnierze, tylko z dawnych wojen, to nawet okopy potrafimy kopać, jakby trzeba było. Szkoda tylko, żeśmy w domach nie zapowiedzieli, że nam dłużej zejdzie. Bo chyba nic żeśmy nie zawinili?
Ale tamci ani mrumru. Siedzieli zesztywniali i tylko im ślepia jak kotom spod hełmów świeciły.
– I cóż byśmy zawinić mieli? Nie musisz się ich pytać, sami wiemy – obruszył się Antos z Górek, który znany był z tego, że czy panu, czy księdzu, każdemu potrafił, co trzeba, powiedzieć. I przed wojną po wiecach ciągle jeździł.
– Ano, może nie panów żołnierzy trza by pytać – Sitek jakby chciał wyręczyć tamtych, żeby może głupio im nie było, że nie wiedzą. – Panowie żołnierze tak samo pewnie chłopy jak my, to tyle samo co i my wiedzą. Ale krzywdy nam nie zrobią, o, nie.
– Zobaczyta, na wieczór wrócimy – podchwycił tę nadzieję Sitka Jagła. – Dwudziestu pięciu nas, to raz dwa zrobimy, co nam każą zrobić. Powiedzieliby przecież, jakby co.
– A co jakby? – któryś się zatrwożył nagle i aż z ławki się ku Jagle wychylił.
– Powiedzieliby alboby nie powiedzieli.
– Niby co mieliby powiedzieć? Co mieliby powiedzieć?
– E, tam martwić się zawczasu, zajedziemy, to powiedzą.
– Coś mi się to nie widzi. O, coś mi się to nie widzi. Jedziemy i nie wiemy gdzie. Jakże to tak?
– Może na śmierć? – wyrwało się nagle Strąkowi i wszyscy struchleli.
Strąk najstarszy był w aucie, gdzie tam starszy od Antosa czy Wrony, ledwo już nogami powłóczył po tym Bożym świecie i na auto trza go było wysadzać, bo o własnych siłach by nie wsiadł. Zięć go przysłał na zebranie jak mnie ojciec, to mieliby akurat Strąka do roboty brać, gdy tylu młodszych, silniejszych na placu zostało. Że też nikt z nas dotąd o Strąku nie pomyślał, może byśmy od razu wiedzieli, gdzie jedziemy.
– Krucyfiks! – zezłościł się Kujda, jakby to Strąk był winien, że może i na śmierć. – Trza było na dupie siedzieć, nie leźć na zebranie.
– A bo to wiadomo co? – Strąk próbował się tłumaczyć. – Głosił stójka, że na zebranie.
Ale zaraz i ten, i tamten, i wszyscy jak na pochyłe drzewo na Strąka.
– Niechby zięć przyszedł. Zięć gospodarz, nie wy. Przepisaliście na niego ziemię, to modlić się, a nie włóczyć po zebraniach.
– Czy niech każą pokopać, a każą, bo po to są łopaty, to i za was trzeba będzie. A nikt tu nie ma czterech rąk.
– Do śmierci im przez próg, cholera, to wszędzie śmierć węszą.
– Powiadacie, na śmierć? I za cóż by na śmierć? Za cóż by?
– Na śmierć to by was nie brali. Gówno im po waszej śmierci. Kuli szkoda. Sama was zabierze.
Strąk przykulił się, jakby się pod ziemię zapadł. Może nawet żałował, że się tak z tą śmiercią głośno wyrwał, jakby miała to być wszystkich śmierć, a to pewnie była tylko jego.
– A jakby tak na śmierć, chłopy? Jakby tak na śmierć? Może grób nam każą kopać i po to te łopaty? Jezu miłosierny!
– To by wzięli i do zasypywania kogoś. Przecie sami się nie zasypiemy. A nie wzięli.
– Zaraz by na śmierć. A wał pewnie gdzieś przerwało, deszcze lały, mogło przerwać.
– O, słyszyta? Cichojta. Jakby drugie auto za nami jechało. Nie zdaje mi się, nie zdaje. Słuch mam dobry, choć stary.
– A niechby, to pod gminą miało zostać?
– Musi wiater po plandece tak słychać albo młyn gdzieś blisko.
– Zrób coś, Panie Boże. Ośka niechby chociaż pękła.
– Co wam ośka da. Pękła mi tak kiedyś ośka, żyto zawoziłem do młyna, to zamiast do młyna, trza było do kowala. Lepiej cud by jaki.
– Zaraz cud, bo wam cudu chce się.
– Był cud w Leoncinie w tamtą wojnę, tylko że nas wtedy nie wieźli.
– Miałem jutro jechać orać, mieliśmy się ze Stanuchem sprząc. Tam pod górką, wiecie.
– A Cyganka mi wróżyła, będziesz długo żył. Niechbym kurwę teraz spotkał.
– Nie przeklinaj, nie przeklinaj, bo jakby tak na śmierć?
– To i co poradzisz? Uciekniesz? Nie uciekniesz. A i tak by trzeba kiedyś umrzeć.
– Chryste Jezu, sama baba z czworgiem dziecek! Ale Boga co obchodzi?!
– Nawet żem nic w domu nie powiedział, żeby obrządzili, jak nie wrócę.
– Wrócicie, wrócicie, co mielibyście, nie wrócić. Błażek Oko po dwudziestu latach z wojny wrócił, choć wszyscy już myśleli, że nie wróci. Łysy, stary, baba w grobie, ale wrócił. A zza morza nie wracali?
– I bociany w tym roku wróciły, choć już miałem gniazdo zrzucić, bo na co komu puste gniazdo.
– Niech tylko wrócimy, upiję się, jak Chrystusa kocham. Trzy dni będę pił. W dupie będę miał konia, krowy, świnie, pole. Trzy dni nie będzie gospodarza. I trzy dni się z babą będę gził, co mi tam. Jest sześcioro dziecek, będzie siódme, co mi tam.
Читать дальше