Chyba strasznie długo uciekałem, bo powietrze do ust nie chciało mi już wpadać i w piersiach mnie kłuło, i drzewa z coraz większym trudem omijałem. Raz i drugi o coś zawadziłem, zwaliłem się, wstałem, ale czułem, że już ledwo daję radę. Aż znowu o coś zawadziłem, znowu się zwaliłem i nie miałem więcej siły wstać. Na szczęście nie było nic słychać, żeby ktoś mnie gonił czy żeby gdzieś strzelali, słychać było tylko, jak się cisza przewala po lesie. Ale nie tak nawet żyć mi się już chciało jak spać, spać.
Wtem coś mnie szarpnęło w lewym boku, sięgnąłem ręką, a ręka cała we krwi. Sen od razu mnie odszedł. Podwinąłem kurtkę, a tu kawał boku omal że wyrwany, kluchy krwi w poszarpanej koszuli, krew dokoła pasa i nogawka aż do kostki od krwi mokra. Choć wcale nie czułem, żeby mnie trafili. Próbowałem sobie przytkać ręką, ale i przez rękę krew ciekła. Z trudem się podniosłem i zacząłem znowu iść. Tylko gdzie tu iść, żeby trafić na ludzi. Nagle las się wokół mnie zakręcił jak karuzela, ciemno mi się w oczach zrobiło i musiałem się o drzewo oprzeć. Posłyszałem jakby pianie koguta. Myślałem, że mi się zwiduje tak przed śmiercią. Ale nie, znowu posłyszałem. I to tak bliziutko, jakby zaraz za drzewami. Zacząłem wlec się w tamtą stronę, trochę drzew się przytrzymując, trochę na bałyku. I po paru krokach w prześwicie lasu zobaczyłem chałupę złotym gontem krytą, dym się snuł z komina. I straciłem pamięć.
Kiedy się ocknąłem, jakiś kundel stał nade mną i żałośnie skamlał, jakbym trup był. A spoza drzew chłop się zbliżał z naszykowanymi widłami, jakby miał za chwilę wbić te widły we mnie, i co krok się psa pytał:
– No, co tam, Mikuś? Cóżeś znalazł?
Chciał od razu, konia zaprząc i do miasta po felczera pojechać, bo ani on, ani jego baba nie wierzyli, że wyżyję, tyle krwi ze mnie uszło. Ale nie zgodziłem się, co ma stać się, niech się stanie, a felczer jeszcze mógłby szpicel się okazać i tylko darmo bym uciekał. Na szczęście kula nie utkwiła w ciele. Przemyli mi ranę bimbrem, potem skrzyp mi na przemian z podbiałem przykładali i po paru dniach krew przestała ciec. A potem już tylko sadłem borsuczym. I jakoś powoli, powoli zaczęło się goić. Ale najwięcej pomogło mi, że marchew ćpałem jak królik, na przybycie krwi. Nieraz za dzień z pół opałki zjadłem. A prócz tego baba sok mi jeszcze tarła i na obiad marchew gotowała. Aż zrobiłem się od tej marchwi cały żółty. I nie tylko na twarzy, ale i na rękach, na nogach i nawet paznokcie mi zżółkły, jakbym był woskiem powleczony. A zęby to musiałem aż popiołem czyścić. Tak że kiedy wybrałem się wreszcie którejś nocy pokazać ojcu, matce, że żyję, a minęło odtamtąd już parę miesięcy, to pierwsze słowa ojca były:
– Czemuś taki żółty? Nie, żyjesz? Nie, to ty czy duch twój? Nie, a myśmy cię już opłakali. Posiwieli za tobą. Nie. Tylko czemuś taki żółty?
Matka uniosła się z poduszek, wybuchając płaczem, i nie mogła z siebie słowa wydobyć, aż dopiero ten płacz w niej trochę nadstał i wtedy wzięła mnie w obronę przed ojcem.
– Gdzie ci żółty? Wynędzniały, blady. Jezu miłosierny. Jakby z krzyża zdjęty, a nie żółty. Pewnieś głodny, synku? Wstanę ci przygrzeję. Zostało trochę klusek z obiadu. A tyle się już namodliłam za ciebie zabitego. – I znowu wybuchnęła płaczem.
Ale ojciec dalej się upierał:
– Jak nie żółty? Nie widzę? O, jaki to żółty.
– To od marchwi – powiedziałem.
Wtedy spojrzał na mnie, jakbym sobie zadrwił z niego, i zgasł. Siadł na ławie, spuścił głowę i kiwając się patrzył gdzieś na swoje bose stopy. Trochę mnie zdziwiło, bo skąd mógł wiedzieć, że żółty jestem, mrok był w izbie, światło sączyło się z przykręconej lampy nie więcej niżby dnia przez dziurę, a do tego już nie byłem wcale taki żółty. Może nie wierzył, że to ja, a nie wypadało mu się spytać, czy to ty, mój syn, Szymek, którego zabili, i spytał mi się tylko, czemuś taki żółty?
Bo matka nie musiała się o nic pytać, rozpłakała się i wiedziała wszystko. Ale tak już jest na świecie, że kobiecie płacz przychodzi z pomocą, kiedy rozum przestaje pojmować. A płacz wie wszystko, słowa nie wiedzą, myśli nie wiedzą, nie wiedzą sny i Bóg czasem nie wie, a płacz ludzki wie. Bo płacz jest i płaczem, i tym, nad czym płacze. (A kiedy ten płacz już w matce nadstał, też mnie o nic nie pytała, tylko mi zaczęła o sobie opowiadać. Że kury coś jej nie niosą. Wczoraj zebrała tylko trzy jajka. Ale po czym mają nieść? Dałoby się pszenicy, toby niosły. A tu tylko kartofle z plewami i co same z ziemi wygrzebią. Do tego tchórz im jedną miesiąc temu zeżarł. I to tę najlepszą. Miała być za kwokę. Tę kropiatą, pamiętasz? A choć niejedna kropiata była, ale pamiętałem. Jaka ci to była mądra kura. Aby mnie w progu zobaczyła, a z końca obejścia leciała do mnie, że może jej ziarna czy okruchów rzucę. Że też ją musiał tchórz zeżreć. Wygrzebała coś z ziemi, to wolała innym kurom zostawić niż się z nimi czubić. I nigdy przez dziury w płocie do nikogo nie łaziła ni na drogę. I spać to już o zmierzchu sama szła, a inne kury trzeba wciąż zaganiać. Miałyby z niej dobrą matkę pisklęta. Tak się, mój Jezu, cieszyłam, tak się cieszyłam. Ale rano zachodzę do chlewa, a tu wszędzie pełno piór i krwi. I ta krew płynęła z niej i płynęła. Nigdy żem tyle krwi z jednej kury nie widziała. Inną znów musieli zabić, bo jakby pomór ją już brał. Coś tak najpierw zaczęła od innych kur odstawać. A potem tylko by pod chlewem stała i na jednej nodze. Myślę sobie, burza widać będzie, mój Jezu, mój Jezu, aby choć nie z piorunami. Albo może grad. Dopiero wszystkiego namarnieje. Czasem tylko szła do rynienki z wodą, piła, piła, a potem znów wracała pod chlew na tę swoją jedną nogę. Tak dzień, dwa minęły. Pszenicy jej pod dziób na ręce podstawiłam, ale żeby choć ci łeb z piór wychyliła. A na noc trzeba było ją na ręce brać i zanosić do chlewa, boby pewnie nie wiedziała sama, że noc. Aż kiedyś ten łeb do ręki wzięłam i widzę, oczy jej powiekami zaczynają zarastać i takie maluśkie jak ziarenka prosa. Widać nic z ciebie, bie-dulo, nie będzie. O, Jezu, mój Jezu!
– A dajże już mu spokój z tymi kurami! – ojciec nie wytrzymał. – Wciąż kury i kury! Jakby na świecie tylko kury żyły. Wziąłby kiedy tchórz, choroba, wszystkie zeżarł. Albo nie tylko na tę jedną pomór przyszedł.
I wtedy matka znów się rozpłakała. Ale chyba tym płaczem pomogła i ojcu. Bo powsiadł zaraz na nią, czego, głupia, płacze i czego, głupia, płacze?
– Żeby było choć o co. Ale o co? Krzywdę ci kto zrobił? Nie zrobił, to czego? A tak się nauczyłaś płakać, czy jest, czy nie ma o co, i same już ci łzy lecą. No i czego? Wypłaczesz się do cna, a tu może ci przyjdzie, że trza będzie z boleści zapłakać i nie będziesz miała czym. Suchymi oczami będziesz płakać? Suchymi oczami nawet śmiać się nie da, a co dopiero płakać. Z płaczem jak i z groszem, trza choć trochę zostawić na czarną godzinę. Bo nie ma go w człowieku za wiele, o, nie. Tyle co jest, to wszystko. Płakałby jak ty, czy jest, czy nie ma o co, to na ćwierć życia by go nie starczyło. A tu musi na całe. Przychodził komornik, tak samo płakałaś, że upłaczesz co na nim. A on wolał twoją maszynę do szycia, a po twoich łzach łaził jak po grochu, zbój. No i czego? Nie żył, płakałaś, teraz żyje, płaczesz. E, co wart taki płacz. Po to człowiek ma powieki, żeby przycisnął, i łzy się cofną. Bo inaczej w słońce by popatrzył i musiałby płakać. Wiatr by mu w oczy zawiał i musiałby płakać. Czy nawet szydło w tyłek by mu ktoś wsadzili musiałby płakać. A przestańże! Wypłakałaś już tych oczu, że, o, tylko szparki ci zostały. A potem będzie, nawlecz no mi igłę, bo sama nie widzę. Skąd masz widzieć, jak dziurka w igle ile mniejsza od łzy. Żebyś wiedziała, nie nawlekę, nawlekaj se sama, ślep.
Читать дальше