– Zdrowaś Mario, łaskiś pełna…
– Przestania, patrzą na nas. Niech im się nie zdaje, że śmierć dla nas straszna.
– Bo straszna, Bolesławie, straszna. Ale jak się musi, to trzeba.
– A wedle mnie las jedziemy sadzić. Gajowy Oleś płacił grosza od sosenki przed wojną. Ciekawe, wiele oni.
– Dałby Bóg, żeby las.
– Mówię, las, chłopy, las, lasu bym nie poznał? O, jak to gałęzie na plandece furkoczą.
– A nie wiecie, łubin lepiej zaorać, kiedy kwitnie czy jak już przekwitnie?
– Lepiej się już wyspowiadać.
– Jak bez księdza?
– Każdy w sobie.
– Ale jakże to się do wszystkiego w sobie przyznać? Tak bez kratek, bez niczego? Grzech grzechowi miałby się spowiadać? I skąd będzie się wiedziało, że ma człowiek odpuszczone?
Wtem nas pochyliło jak łan ku szoferce i auto stanęło. Tamci czterej, co nas pilnowali, zerwali się, podwinęli plandekę, potem hyc na ziemię, opuścili klapę i jak nie zaczną drzeć się, że wyłazić! wyłazić! prędko! szybko! schnell! schnell!
W pierwszej chwili nic nie było widać, tylko światło nas zalało, jakby z jakiejś nory na świat człowiek wyjrzał. Pomyślałem, że tak może wygląda światłość wiekuista, tyle że nie widać nic na zawsze.
Ale zaraz z tego światła las wychynął, a Garus z Borzęcina poznał, że to borowicki las, bo na grzyby tu przychodził.
Wszyscy się popodnosili, tłok się zrobił w aucie, jakby drugie tyle nas było, ale z wyjściem nikt się jakoś nie spieszył, niby przez te łopaty, nie wiedzieli, brać, nie brać. Choć co było nie wiedzieć. Można było nie wiedzieć, póki się jechało. Złapałem pierwszą z brzegu, wyskoczyłem na ziemię. Będę się ociągał, to mnie jeszcze przejrzą, że coś knuję. A całą drogę knułem, żeby uciec, tylko że nie było jak. Ale tu, postanowiłem, że muszę. Niech się nawet nie uda, to i tak śmierć, i tak, a może kuł choć nie poczuję w sobie, tylko śmierć od razu, kiedy będę uciekał.
Polanka była niewielka. Drzewa gęsto wokół. Dęby, buki, świerki. Prócz tego jałowce, leszczyny. A murawa jak kobierzec i pełno w niej wrzosów. Ech, uwaliłby się człowiek na takiej polance, powietrza powdychał, ptaków posłuchał czy choćby popatrzył, jak drzewa się kładą na niebie. A gdyby tak jeszcze z dziewczyną, to nie leśna polanka, a kawałek raju. Można by być nawet za pierwszych rodziców. A tu, widać, umrzeć przyjdzie.
– A jakie tu rydze były, Jezu, jakie rydze – to Garus, który wysiadł za mną, tak życia żałował. – A tam, między dębami, i koźlaki, i prawdziwki. Mogłeś kosą kosić, bo mało kto wiedział, że tu takie miejsce. – I nawet zaczął się rozglądać za tymi grzybami, ale któryś go od razu kolbą w plecy i do środka pchnął.
Obstawili nas murem i ten sam oficer, co się darł tak ze stołu przed gminą, i tu się zaczął drzeć i rękami machać na tych, co jeszcze wyłazili z auta. Schnell! schnell! Kto młodszy, wyskoczył i bez naganiania, a zostali tylko starzy. Dla nich z auta do ziemi było jakby ze snopków z zapola na klepisko. W dodatku ani się czego przytrzymać, ani o co wesprzeć, to nic dziwnego, że złazili bojaźliwie, niemrawo. I do czego się mieli znów spieszyć? Do śmierci? Kiedy do śmierci nawet nie przystoi w dyrdy.
W końcu jakoś pozłazili, został tylko Strąk. Stał wsparty na lasce na brzegu auta i spoglądał bezradnie to na nas, to w dół, jakby przepaść miał pod sobą. A widząc, że nikt się nie kwapi mu pomóc, zawołał:
– Pomóżcie!
Guz skoczył, ale mu od razu któryś lufę przystawił do brzucha i osadził w miejscu. I w tej samej chwili oficer krzyknął, schiessen! I najbliższy auta przejechał serią po Strąku jak po drzewie. A Strąk laskę z ręki wypuścił i stał dalej. I dopiero po chwili oberwało się i ciało, aż ziemia stęknęła.
I od razu zaczęli nas lufami na środek polany popychać. Wyznaczyli nam dół jakieś dziesięć metrów długi, ze dwa szeroki i kazali kopać. Jednym po jednej stronie, drugim po drugiej, co znaczyło, że będziemy tak padać głowami ku sobie.
i Kopałem, byle kopać, a cały czas myślałem, jak tu uciec i jak Uciec, bo przecież z każdą chwilą śmierć zbliżała się w sto koni. Naprzeciwko mnie kopał Zioło z Bartoszyc i już mu nawet łzy po twarzy ciekły i smarkał się jak dziecko. Ale tak zwyczajnie zerwać się i w las, to nie zdążę doskoczyć do drzew i pierwsza seria mnie dosięgnie. Choć do drzew było paręnaście kroków, nie więcej. Tylko że za nami stali te psubraty, jeden obok drugiego, z lufami w naszych plecach. Doszło mnie nawet, jak któryś z nich pierdnął. Myślałem, że to któryś z chłopów ze strachu. Ale zaśmierdziało wyraźnie od tyłu, jakby skisła rzepą.
Zacząłem tracić już nadzieję, bo dół się robił coraz głębszy. I wszyscy mówili już pacierze, widać to było po szepczących wargach, a czasem i słowo jakieś doleciało poprzez zgrzyt łopat.
– Jak kopiesz? Kop porządnie – usłyszałem nagle z boku przy-ganę Antosa, który kopał po mojej lewej ręce. Spojrzałem, czego chce ode mnie? Miałem go za mądrego, a tu widać i on zgłupiał ze strachu. I za jednym zamachem spojrzałem i na Kurasia, który kopał po mojej prawej ręce. I aż mnie zaskoczyło, jakbym pierwszy raz zobaczył, że jest taki mały. A przecież znałem chłopa od lat i wiedziałem, że mały. Ale mały, to mały. Jeden rośnie duży, drugi mały i we wsi jakoś się tak tego nie widzi, skoro Pan Bóg tak wymierzył. Zresztą nieraz w takim małym większa siła niż w dużym i rozum mądrzejszy. Pomyślałem, że chyba Pan Bóg mi go zesłał i akurat po mojej prawej ręce. Bo gdyby był wielki jak Antos, nie byłoby nawet co próbować. Szkoda mi się trochę go zrobiło, ale i tak go mieli przecież zabić, to mnie zemścił nie będzie, a ja się może uratuję.
Wypadało tylko się pomodlić za jego duszę. No i zacząłem się modlić, ale tak, żeby nie spostrzegł, więcej w myślach niż wargami. Darujcie, Antoni, niech wam ziemia lekką będzie. I idźcie z tego dołu prosto do nieba. I nie pamiętajcie mi, że się waszą śmiercią posłużyłem, żeby uciec. Ale spójrzcie tylko, ile chłopa zaniedługo padnie, a każda śmierć będzie zmarnowana. Tylko wasza się, Antoni, na coś przyda. A jak mi się uda, pomszczę was, obiecuję. Wyglądajcie z nieba i liczcie każdego z tych sukinsynów, co go zakatrupię. Bo każdy i za was trochę będzie. Obiecuję, Antoni. Panie Jezu, który jesteś w niebie, przyjm do siebie Antoniego Kurasia i nie tylko duszę, ale jakby dało się, to z ciałem. Bo choć nie na krzyżu umarł, tylko w lesie, to takie samo to ukrzyżowanie jak Twoje. I odpuść mu wszystkie grzechy albo na mnie przerzuć i niech moje będą aż do końca życia mojego i do końca świata. I mnie za nie ukarz, a jego zbaw. Antoni Kuraś się nazywa. Nie zapomnij, Panie Jezu. I nie pomyl go z innymi. I żeby się nie musiał długo błąkać po lesie, kiedy będzie już zabity. Żegnajcie, Antoni. ‘ I chwyciłem go pod boki. a lekki był jak piórko, i rzuciłem na tego, co stał za moimi plecami. Tamten zdążył plunąć krótką serią i zwalili się obaj na ziemię. On na spód, a zabity już Kuraś na niego. Myśleli w pierwszej chwili, że to Kuraś ucieka, tak że zanim się spostrzegli, że to ja, już dopadłem najbliższego dębu i za dąb, i dopiero wtedy poszły serie i za mną. Tylko że za dębem zaraz inne dęby, buki, świerki, cały las. A do tego śmierć mnie gnała, to leciałem jak jeleń, klucząc między drzewami, aż mnie drzewa całkiem osłoniły. Choć długo wydawało mi się, jakby wciąż lecieli tuż za moimi plecami, słyszałem ich biegnące kroki po lesie, ich krzyki, a kule raz po raz obok mnie bzykały.
Читать дальше