Spotkałem go z samego rana pod kapliczką. W pole po kartofle jechałem. Stał z rękami w kieszeniach. Oczy mrużył przed słonkiem, jakby już był pijany albo tak tylko na wabia, że mu ktoś postawi.
– Prrry – zatrzymałem konia. – Może byś mi dół na grób wykopał, Jasiu?
Spojrzał, puścił oko do mnie, oho, ćwiartkę zwietrzył.
– Co, umierać chcesz?
– Ano, kiedyś trzeba będzie.
– To wykopią ci, jak umrzesz, co się martwisz zawczasu.
– Murowany chcę stawiać, to trzeba zawczasu.
– A w murowanym, myślisz, że nie zgnijesz? Zgnijesz, zgnijesz.
– No jak, wykopiesz?
– Mogę ci wykopać, i na grób, i na kartofle, i jakbyś wapno chciał lasować. Mnie tam wszystko jedno, dół to dół. Ćwiartkę tylko postaw.
– Postawię i jeszcze zapłacę.
– Ale teraz postaw. Z rana się najgorzej pić chce.
Dałem mu na tę ćwiartkę i umówiliśmy się, że jutro pójdziemy na cmentarz i pokażę mu, gdzie ma kopać. Ale minęło jutro, minęło pojutrze i jeszcze trzy dni i nie zjawił się. To wybrałem się na wieś go szukać. Zaszedłem do siostry, jest Jasiu? Z rana był, ale gdzieś poszedł. Może jest w gospodzie? Poszedłem do gospody. Ano, był, ale wypił tylko piwo, nikt mu nie chciał postawić, i poszedł. Mówił, że ma jabłka u Boduły zrywać, może tam go szukaj. Kuśtykam do Boduły. Ano, zrywał, ale w zeszłym tygodniu, i nazrywał się, co kot napłakał, zerwał koszyk i daj mu na ćwiartkę.
Wreszcie go spotkałem, szedł drogą z naprzeciwka, ale jak mnie tylko zobaczył, zaczął się od razu taczać, że niby pijany.
– Ty jasna cholero, miałeś jutro przyjść! Jeszcze mi tu pijanego udawaj!
– Przyjdzie się, co się drzesz? Jutro nie minęło. – I łyp do mnie niby to pijanym okiem.
– Bo jak cię tą laską! Bierz zaraz łopatę i idziemy!
Nawet nie próbował się opierać i taczać się przestał. Dałem mu łopatę, poszliśmy. Pokazałem mu miejsce, wyznaczyłem, skąd dokąd i na ile głęboko.
– Iii, tam taki dół. Myślałem, że trzy razy większy chcesz. Będziesz miał do wieczora wykopane. Tylko naszykuj tę ćwiartkę i ze dwa kiszone ogórki.
I jeszcze przy mnie zdjął kurtkę, podwinął rękawy u koszuli, a kiedy odchodziłem, nawet w łapy popluł.
– To przyjdź, jak skończysz – powiedziałem.
Kupiłem nie ćwiartkę, a pół litra i całe te pół litra miałem zamiar mu dać, bo może jeszcze się do czegoś mi przyda. Nie miałem ogórków, to poszedłem do Waliszki, dała mi prawie pełną kankę. Ale gdzie tam, ani tego wieczora się nie zjawił, ani w żaden następny. Przyszedł dopiero za tydzień i z samego rana. Widzę, jakiś nieswój czy rozespany.
– I co, wykopałeś?
– Tak jakby.
– Co znaczy tak jakby?
– Ano, nie ze wszystkim.
– Przecież miałeś do wieczora wykopać?
– I wykopałbym, ale na korzenie trafiłem. Muszą być od tego wiążą, co stoi przy grobie Kosiorka. Jeden skurczybyk to jak moje udo. A mniejszych nawet byś nie zliczył. Siekiera mi potrzebna. Wziąłbym swoją, ale nie mogę jej znaleźć. Nie masz się co napić?
Myślę sobie, grób Kosiorka ze trzydzieści metrów od mojego i gdzie tam jaki wiąz? Wiąz dopiero w samym rogu cmentarza. To aż stamtąd by korzenie tak daleko sięgały? Oszukuje mnie, sukinsyn. Ale nie dam mu się napić, to nie skończy.
– Masz, napij się jednego. – Nalałem mu ze ćwierć szklanki. – A resztę, jak wieczorem po robocie przyjdziesz. Twarz mu się jak słonko rozjaśniła.
– Będziesz miał zrobione. Powiem ci, że nikogo tak we wsi nie szanuję jak ciebie. Twoje zdrowie. – Wypił, skrzywił się, wytrząsnął.
– To już idź – powiedziałem.
– Co ci się tak spieszy? U mnie słowo to słowo. Nalej jeszcze jednego. Po robocie mogę nie pić. Powiem ci, że nawet nie lubię po robocie. Po robocie spać się tylko chce.
Nalałem. Wypił. Znowu mu nalałem. I nie poszedł, póki dna w butelce nie zobaczył.
– O, teraz to na pewno ci wykopię. Daj mi tylko tę siekierę.
I znów nie zjawił się przez parę dni. Już miałem za nim iść. Myślałem, rozerwę cholerę, jak go tylko spotkam, bo czułem, że znowu nie skończył, przyszedłby przecież po zapłatę, no i po ćwiartkę. Aż tu jemy z Michałem śniadanie, wchodzi.
– Dokąd mnie ty, jasna cholero, będziesz zwodził?! Skończyłeś czy nie?!
– Prawie.
– Co prawie?!
– Na sztych mi najwyżej zostało. Myślałem, że raz dwa mi pójdzie. Ale z wierzchu glina, a im głębiej, to ił. Trzy takie doły już bym za ten jeden wykopał. Złeś se miejsce wybrał. Mokro ci w ile będzie. Dałbyś choć na piwo. O, zmachałem się okrutnie.
– I gdzież się tak zmachałeś?
– A gdzież by? Przy tym twoim grobie.
Wiedziałem, że mnie oszukuje, ale masz jeszcze na to piwo, tylko jak nie skończysz, nie pokazuj się na oczy. No i nie pokazał się. Minął prawie miesiąc. Pomyślałem, trzeba pójść na cmentarz choć zobaczyć, ile jeszcze do skończenia mu zostało, to może sam bym już skończył. Zachodzę, a mój grób nawet nie zaczęty. Żeby choć na jeden sztych. Tylko tyle co obrysowany. Krew mnie o mało nie zalała. Ty szu-brawcze, ty taki, ty owaki, nakląłem się, nazemściłem. To ja ci i ćwiartkę, i na ćwiartkę, i na piwo, a tyś mi jeszcze korzenie wymyślił, ił.
Chodziłem za nim z tydzień po wsi, ale jakby się na zawsze gdzieś wyniósł. Czasem ktoś go tam widział, tylko musiało się roznieść, że chodzę za nim wściekły i łeb mu obiecuję urwać, jak go spotkam, to mógł się na dzień gdzieś zagrzebywać i spać, a dopiero nocą wyłaził na wieś jak gacek. Albo może nie ja za nim, tylko on za mną chodził i mnie śledził? Nie darmo Pocztowiec. A ja na tych swoich kulasach i o laskach to kuśtyk, kuśtyk, do gospody, pod kapliczkę i już miałem dosyć.
Trzeba było samemu zacząć kopać, bo mogłem drugi tydzień za nim chodzić i tylko czas mitrężyć. I ani siekiery, ani łopaty już nie odzyskałem. Musiałem od Stacha Sobieraja łopaty pożyczyć. Na szczęście nie napotkałem ani korzeni, ani iłu.
Prawie samymi rękami kopałem, trochę brzuchem sobie pomagałem, bo nogą com spróbował weprzeć się w łopatę, to mnie gdzieś aż w głębi ziemi rwało. Choć nieraz trzeba było i nogą, gdy już ręce nie dawały rady, a brzuch był cały obolały od tego pomagania rękom. Pot mnie zalewał, w oczach mi ciemniało, ustać nieraz nie mogłem, a tu kop, bo kto wykopie, dobre i te pół sztycha. I tak dzień po dniu, jakbym z jakąś wielką górą się przemagał, którą miałem za karę z resztą ziemi zrównać.
Nieraz nie miałem już siły, żeby do chałupy wrócić. Schodziłem na drogę przed cmentarzem, siadałem na poboczu, czekając, aż ktoś może będzie z pola wracał i podwiezie mnie. A nie wracał, to trochę odpocząłem, laski w garście, łopatę na plecy jak karabin, bo dorobiłem sobie do niej sznurek jak do karabinu, i kuśtyk, kuśtyk. Żartowali sobie niektórzy, że co to, z wojny wracam?
Czasem miałem dosyć tego grobu. Pieprznę, myślałem, bo za jaką karę mam się tak ‘mordować, niech mi wreszcie ktoś powie? Ojciec, matka dawno pochowani, a bracia niech się sami, gdzie chcą, chowają. Michała pochowam w zwyczajnym grobie, w ziemi, a mnie najwyżej, kiedy umrę, pochowa gmina. Niech choć tyle się zwróci, co tam pracowałem. I kopałem dalej. Zemściłem Pocztowca i Bogum złorzeczył, i sam sobie, a kopałem.
Nieraz żałowałem, że od dawna nie leżę w grobie, bo kopałem już raz grób dla siebie, kiedy nas Niemcy na rozstrzelanie do lasu powieźli i kazali kopać. Byłby dotąd spokój wieczny, proch z człowieka i nie musiałbym drugi raz kopać. Leżałbym sobie i o niczym nie wiedział, nic nie czuł, nie myślał, nie szarpał się. A jeszcze byłbym na pomniku wyryty, Pietruszka Szymon, lat 23, bo tyle wtedy miałem. O wojnie już mało kto pamięta, a tam kiedy tylko pójść, to i pomnik, i wokół pomnika wysprzątane, świeże kwiatki w słoiku, nie wiadomo nawet, kto przynosi, ale żniwa, nie żniwa, sianokosy, wykopki, wiosna, lato, jesień, zależy, co akurat kwitnie. A we Wszystkich Świętych to i wieniec z szarfami, i świeczki się palą, i zawsze te parę osób stoi przy pomniku i płacze. A kto po człowieku zapłacze?
Читать дальше