Koń zarży, to go klepniesz i od razu lżej się robi. Nie ze wszystkim musi się do Boga zaraz. No, i bryczkę chyba będziesz miał? To musisz mieć i konie. Do kościoła w niedzielę to na tylu morgach nie będziesz szedł piechotą. Czy na chrzciny, na wesele cię zaproszą. O, będą cię prosić. Raz twoją za chrzestną, raz ciebie za chrzestnego. A w bryczce nie da się bez pary koni. W wozie można jednym, wóz to wóz. Ale bryczka to i bryczka, i koni para, i dopiero bryczka. I dobrane muszą być. Bo nie zawsze dwa konie to para. Para to jak dwa kasztany albo dwa deresze. A najlepiej jeden kary, drugi siwy. O, kary z siwym, to dopiero para. Jakby ślubna. Siwy jakby panna młoda, a kary pan młody. Albo jakby dzień z nocą szły przy jednym dyszlu. Tylko im ogonów czasem nie podcinaj, niech rosną do ziemi. I grzywy im zostaw. Koń bez grzywy to jak rekrut. I w grzywie cała siła koni. I szleje nie zapomnij im sprawić, a jakby tak jeszcze nabijane guzami! I bat by jakiś giętki ci się przydał. No, i gminę chyba rzucisz? Po co ci być urzędnikiem, jak będziesz bogaczem.
– A dajże mu już spokój! – matka już nie wytrzymała. – Jeszcze się nie ożenił. Będzie sam wiedział, co ma robić. Nie pij tylko, synu. I być dobry dla niej.
Ojcu głupio się zrobiło, spuścił głowę i tak siedział, ni to nad czymś myśląc, ni to w ziemię patrząc.
– To trza może psu jeść zanieść? – powiedział po chwili.
– Dawno jadł?! – obruszyła się znów matka.
Wtedy sięgnął po machorkę do kieszeni i zaczął sobie zwijać skręta, a gdy go oślinił, rzekł:
– Przecież nic nie chcę od niego. Radzę mu tylko. Nigdy go ziemia nie ciągnęła, a tu czterdzieści mórg na niego spadnie. Czterdzieści mórg, ty wiesz, co to jest? To jakby wziął Sochę, Maszczyka, Derenia, Sobieraja i nas i w jedno złączył. Pięć. gospodarek. A gospodarz na to jeden. I kto mu doradzi? Ale bo to cię usłucha? Zrobi, jak się jemu będzie chciało. Wie lepiej niż ojciec i matka. Ty mu tak, on ci tak. Ty chcesz jak najlepiej, a on i tak to w tyłku ma. Albo weźmie jeszcze wszystko puści w trąbę i hulaj dusza. Bo co ziemia dla niego. Od maleńka był nieusłuchany. A zresztą niech robi, jak chce. My i tak umrzemy – rozzłościł się, jakbym się z nim kłócił.
A przecież słowa się nie odezwałem. Siedziałem i słuchałem, co mi radził. I nawet żałowałem, że mu powiedziałem tyle tych mórg. Skąd mi aż tyle do głowy przyszło? Nikt u nas we wsi nawet tyle nie miał. Trzeba było powiedzieć dziesięć czy dwanaście góra i już nie dodawać tego brata na suchoty. Albo niechby i brat był, tylko może kaleka i trzeba byłoby go wziąć na dożywocie. Matka i tak by powiedziała to, co powiedziała, a on by najwyżej powiedział:
– To tyle samo Wrony mają. I też cię chcą. I byłoby na miejscu. Nie musiałbyś się aż do Łanowa wyprowadzać. Gdzie człowiek się urodził, tam powinien umrzeć. Bo nigdzie już się tak nie przyzwyczai. I Jagna ich robotna dziewucha. I pewnie jej krowę dadzą, bo dwie mają.
Myślałem, że może nie uwierzy, bo aż tyle mórg.
– Tyle mórg – powie – to by było słychać w okolicy. Winiarski w Boleszycach ma trzydzieści, to go wszyscy znają. I ławnikiem był przed wojną. I ksiądz, dziedzic bywali u niego. I mowy na dożynkach to zawsze Winiarski. Syna na doktora wyuczył, córkę na nauczycielkę. Gdzie by tam cię chcieli, jakby tyle mórg mieli. A z pijaństwa ci się już zwiduje. Pij, pij, to skończysz jak Pietrek Jamrozki. Matkę od kurew wyzywa, kiedy mu na wódkę nie chce dać. A ręce mu się trzęsą jak liście na wietrze. Ksiądz go ciągle z ambony wypomina. I co go odwiezą, to znów przywiezą, i znów pije.
Ale może nie tyle mnie uwierzył, co samemu sobie. I kiedy mi się pytał, ile mórg mają, chciał tylko, żebym mu przytaknął. I przytaknąłem mu, że czterdzieści, niech ma, jak tyle chce, niech się wreszcie nażre tej ziemi, niech mu się raz od niej w głowie zakręci, bo aż mnie poniosło. Chciałem mu dokuczyć, a wyszło, jakby go Bóg nareszcie wysłuchał.
Ale musiało w końcu dojść do niego, że to wszystko nieprawda, bo odtamtąd ani razu już do tych mórg nie wrócił. Ani czy się żenię, nigdy mnie nie spytał. Ani czy chodzimy dalej z sobą. Zresztą zaczęło mu się w głowie jakby mieszać, a po śmierci matki zamilkł prawie i czasem tylko coś tam się odezwał. Nawet pole go nie obchodziło, to miałby mój ożenek? Kiedyś tylko, już w gminie wtedy nie robiłem, przyjechałem do koszenia i siedziałem zmachany na ławie, gdy nagle mi się spytał:
– To już żniwa?
– Ano, żniwa.
– A dzieci ci już pomagają? Przyprowadziłbyś ich kiedy. Zapomniałem, że to moje wnuki.
I tak samo jak wtedy musiałem mu przytaknąć:
– Przyprowadzę.
Już mi się ludzie wciąż pytają, kiedyż wreszcie skończysz ten grób? Albobyś choć papą nakrył, niech się woda nie leje. Ano skończyłbym, dawno bym już skończył, gdybym tylko sam grób miał na głowie. A tu, jakby było mało wszystkiego, jeszcze świnia mi padła. Podchodziła już do swojej wagi, miałaby ze sto pięćdziesiąt, sto sześćdziesiąt kilo. Liczyłem, sprzeda się, tobym tego grobu znów trochę podgonił. Mury już od dawna stały, na kwatery nawet było podzielone, tylko sklepienie położyć i w razie czego i w takim surowym można by już chować.
Chmiel cierpliwie czekał, kiedy znów zaczniemy, choć przygarbił się, postarzał. Raz tylko Chmielową przysłał, że go niby coraz gorzej w sobie pobolewa, no i jak z tym grobem, bo chciałby skończyć, co już zaczął. A spotkałem go czasem na wsi, to tyle co odkiwnął mi głową i szedł dalej czy najwyżej mi się spytał, to kiedy? Ale jakby wcale nie o grób mój mu chodziło, tylko tak w ogóle. I byle czym się dawał zbyć, to czy tamto, Chmielu, a przeważnie aż świnię uchowam. Wiadomo, grosz na świni najprędszy do zrobienia. Nie trafić tylko na jaką gangrenę, to te osiem miesięcy i hajda na skup. Ano, chowaj, chowaj, byle prędko, bo możesz nie zdążyć. Tylko że co się uchowało, to zawsze pilniejsze sprawy wypadały, to podatek, to poszwy na pierzyny, ubranie na zimę dla Michała, coś tam, albo węgiel trza było wykupić, a grób może jeszcze poczekać, nikt, na szczęście, nie umiera. Nie chowałem zresztą wiele, jedną, dwie, jak mnie naleciało. Bo żeby chować świnie, musi być kobieta w domu, sam chłop nie poradzi. Choć czasem myślałem, żeby wziąć pożyczkę, wybudować chlewnię na jakieś sto sztuk i zacząć na pieniądze chować, jak niektórzy u nas. Nie świnie, to co innego, ale wszystko tylko na pieniądze. Taki Ciamciaga trzech do trzech nie potrafi zliczyć, a za owce się wziął. Nikt dotąd we wsi owiec nie chował. Były kiedyś owce, ale we dworze przed wojną. I strzyc się nawet nauczył. Choć za pierwszym razem pokaleczył tak stworzenia, że jakby od wilków chodziły pokąsane. Ale teraz strzyże, baba jego przędzie, córki swetry robią i wszyscy w swetrach od Ciamciagi chodzą. Albo Franek Kukła, założył sad i jabłka tonami sprzedaje. Jabłoń w jabłoń stoją w rzędach jakby krowy w takiej wielkiej oborze. I do tego ten rząd taka odmiana, ten taka. Ani się żadna nie wychyli z tego rzędu, ani nie przerośnie jedna drugiej. I czyściutkie, jakby je zgrzebłem co dzień czesał. Chyba nawet gałęzi na każdej po tyle samo, bo co było więcej, widać, że poprzecinane. I na każdej jakby same jabłka tylko rosły, bez liści, bez gałęzi, bez pnia i nawet bez ziemi. Tylko że jakoś tak cichutko w tym sadzie, ani pszczoła nie zabrzęczy, ptak nie zaświergocze, tylko jabłonie, jabłonie, jabłonie. Powiedziałem mu kiedyś:
– Ano, sad masz. Ale jakiś smutny. Zaśmiał się:
Читать дальше