– Hę! hę! hę! A na co mi wesoły? Aby pieniądze mi dawał.
I może tak powinno być. Nieraz nawet się widziałem, jak wchodzę do tej chlewni na jakieś sto sztuk, a tam aż biało od świń i tylko brzuchy nażarte falują. I to wszystko moje. Ale prędko mi to przechodziło, bo na co mi aż tyle pieniędzy. Nic budować nie zamierzam. Zostawiać nie mam komu. To ta jedna, dwie wystarczy. Koło świń trzeba chodzić. Sobie może człowiek i nie ugotować. Zje kawałek chleba z mlekiem czy z boczkiem, ale świni musi i dwa razy na dzień. Może nawet bym tej jednej, dwóch nie chował, ale oprosiła się maciora komuś we wsi, weźmiesz? Weź. Żarte takie, będą dobrze się chowały. Czy na jarmark się pojechało, a z jarmarku wracać z pustym wozem jakoś nijak, niech to prosię choć wraca z człowiekiem.
Raz mnie tak Felek Midura namówił i nawet pieniędzy od razu nie chciał, tylko kiedy będę miał. Albo jakoś się inaczej policzymy. Dam mu konia wiosną do orania, bo za ciężko mu w pojedynkę na tej swojej górce. Czy w sianie zimą sobie odbierze, mam łąkę, a on swoją sprzedał. A nie w sianie, to w kartoflach. O, weź, weź, ryjki mają króciuteńkie, uszy nieduziutkie, będą dobrze zryć, już teraz ich trudno odegnać od cycków. I wziąłem.
Ale jakaś taka gangrena się okazało, zryć żarło za dwa prosięta, tylko nic nie przybywało. Cały rok toto pasłem i wciąż nie większe było»od kota. A z takim najgorzej, bo i zabić żal, i chować dalej szkoda. Zresztą co tu zabić, na ręce można to było wziąć jak dziecko, to za co zabić? I przez ten rok przyzwyczaił się człowiek do niego. Kwiczek go nazwałem. Jakoś tak mi przyszło. Wciąż się mu mówiło, nie kwicz, nie kwicz, no i Kwiczek. Zresztą jakby mi zaczęło brakować, że się nijak nie nazywa, a przecież nie będę mu za każdym razem tylko mówił, masz, żryj, skoro i tak to żarcie na nic. Jeszcze żebym miał ich więcej, to nie muszą się nazywać. Ale jedno, i to jak ten palec Boży między koniem a krowami, musi się nazywać. Nieraz siadłem sobie w chlewie i patrzyłem, jak żre. I żebym nie wiem jak był zły, że nie rośnie, to mu odpuszczałem, bo na samo to, że tak zdrowo żre, miło było popatrzeć. Choć kiedyś się tak wściekłem, że złapałem od koryta, wziąłem na ręce i zaniosłem Midurze.
– Masz, cholero, weź se z powrotem tę gangrenę. Wiedziałeś, za co nie chcesz pieniędzy. Swoje żeś już posprzedawał, a to popatrz.
Ale rano na drugi dzień wychodzę przed próg, a mój Kwiczek, widzę, lata po obejściu i za żarciem niucha. Aż mi koło serca miękko się zrobiło.
– Kwiczek! – zawołałem, a to w dyrdy do mnie. Zastanowiło mnie to. Bo niby prosię, a też się potrafi przywiązać do człowieka, musi jakiś rozum w tym być. Choć mogło być i tak, że mi Midura podrzucił nocą na obejście, że się niby tak do mnie przywiązało. Ale już mu drugi raz nie zanosiłem. Znów przyjdzie, podrzuci? Na szczęście nie myślałem nigdy, na co je przeznaczę, gdybym się świni z niego kiedyś dochował, to i zawód nie taki wielki.
Bo ta, co mi padła, od prosięcia była przeznaczona na sklepienie. Jak tylko przywiozłem z jarmarku, wpuściłem do chlewa, dałem zryć w korytku i rzekłem:
– Żryj i rośnij, będziesz na sklepienie.
I za każdym razem kiedy tylko zryć jej zanosiłem, powtarzałem sobie, że na sklepienie, żeby na coś pilniejszego znów mi się nie odmieniło. A jakby rozumiała, bo prawie w oczach rosła. Inna sprawa, że nie żałowałem ni kartofli, ni osypki. Serwatka to już tylko dla niej była. A zabrakło serwatki, to i mleka dolałem. I czasem pokrzyw poszedłem naciąłem, żeby jeszcze więcej ją rozepchać.
Nie minęło nawet osiem miesięcy i już można ją było na skup pędzić. Ale postanowiłem, że jeszcze potrzymam, żre jak diabeł, to każdy dzień zysk, każde kilo złotówki. Zresztą świnia musi mieć te swoje sto pięćdziesiąt, sto sześćdziesiąt, matka zawsze do takich chowała, wtedy jest dopiero świnia. I po zabiciu mniej odejdzie, a z nie dochowanej nieraz jedna trzecia. Czy choćby na skup zapędzić taką świnię, to każdy chce odgadnąć, ile może ważyć, każdy ją po grzbiecie maca, jaką może mieć słoninę, i nieraz nawet chłopy się pokłócą, bo ten, że na trzy palce, a tamten na cztery, aż w człowieku dusza rośnie, że taką uchował.
Niewiele już jej brakowało. Nawet sam Chmielą w spółdzielni kiedyś zaczepiłem:
– Już niedługo, Chmielu. Za dwa, trzy tygodnie gonię świnię na skup i ruszamy ze sklepieniem.
– No, to goń, tylko żebyś zdążył.
Aż tu zachodzę któregoś dnia do chlewa i widzę, z koryta mało co wyżarte. a moja świnia leży jakby senna. Szturchnąłem ją nogą, no, wstawaj. Wstała, ale jakaś niemrawa. Złapałem ją za ogon. a ta ani się szarpnie, ani zakwiczy. Podciągnąłem koryto, wsadziłem jej ryj i żryj. Ale jakby tego ryja nie miała siły otworzyć. Myślę sobie, może szczura zjadła. Po szczurze tak świnia nieraz żryć nie może. Tylko że po szczurze pić by jej się chciało, szczur piecze jak ogień. A tu przyniosłem jej serwatki, to nawet nie spojrzała. Poleciałem po weterynarza, ale kiedy przyszedł, zdążył tyle pomóc, że kazał ją dorżnąć i do dołu zakopać.
A na drugi dzień przyszli i cały chlew mi czymś śmierdzącym spryskali. Musiałem krowy, cielę, konia do stodoły przeprowadzić. Bo weszło się, to łzy same z oczu ciurkiem się lały. Nawet kury, tyle co koło chlewa się kręciły, a też się popłakały. A pies to myślałem, że się wścieknie. Kichał, wiukał, piana z pyska mu leciała i łasił się do moich nóg, aż nie mogłem się odczepić. Zacznij szczekać, to ci przejdzie, powiedziałem, jakbyś na złodzieja szczekał, no, szczekaj.
Miałem nawet już szynę na to sklepienie załatwioną, pójść tylko dać w łapę i zajeżdżać wozem. Bo takiej szyny, wiadomo, zwyczajnie nie kupi, trzeba na okazję trafić. A okazja nigdy sama na człowieka nie czeka, tylko człowiek musi na nią. Potrzebne mi były trzy kawałki, po jakie trzy metry. Co się nachodziłem, napytałem, wszystko nadaremno. Aż tu idę raz koło torów i widzę, wymieniają stare szyny na nowe. Zagadnąłem robotników, czy już tamte tak zjechane, że się nie nadają, czy może zmieniają kolej? Nie zmieniają, tylko pospieszny będzie tędy chodził. A co z tymi starymi? Pójdą na szmelc. To bym kupił taką jedną, bo mi na sklepienie do grobu potrzebna. Pocięłoby się ją na trzy kawałki, jeszcze by zostało. Nic nie wiedzą, trza by iść do naczelnika stacji. Poszedłem do naczelnika, dobry przecież znajomy, i mówię:
– Sprzedalibyście mi. Władysławie, taką jedną szynę, co zmieniają, na grób mi potrzebna. Słyszałem, że pospieszny będzie chodził. Może być najgorzej zjechana.
Nie może. Czemuż to, przecież i tak na szmelc pójdzie, mówili robotnicy, a zapłacę, ile będzie trzeba. Nie może, bo państwowe, a państwowe nie jest do sprzedania. Gdyby było jego. mógłby mi za darmo dać. Ale na kolei wszystko jest państwowe. O. nawet ta czerwona czapka, co ją ma na głowie, nie jego, tylko też państwowa.
– No, to co mam zrobić? Sklepienie bez szyn się nie utrzyma. Doradź. Władysławie!
– Poczekaj, niech ten towarowy przeleci. Na grób, mówisz?
– Na grób. Mury mam już dawno postawione, na kwatery podzielone, tylko sklepienie mi zostało.
Zdjął tę czerwoną czapkę z głowy, podrapał się za uchem.
– Ano, każdy musi kiedyś umrzeć, nie ma rady. To i leżeć gdzieś musi. Weź pogadaj z którymś ze zwrotniczych, dasz mu w łapę, przymknie oczy, a ty nocą podjedziesz i weźmiesz. Tylko nie ja ci radziłem, pamiętaj.
I tak prawie ze wszystkim. Nic nie chciało łatwo przyjść. Dół mi trzeba było wykopać, żeby Chmiel mógł wejść z budową, trzy na trzy szeroki, na półtora głęboki, i też parę miesięcy zmitrężyłem. Kiedyś bym się nikogo nie prosił, tylko sam bym sobie wykopał. Ale jak na takich nogach i z laskami, i dopiero ze szpitala co wróciłem. Trzeba było kogoś nająć. I nająłem tego oszukańca Pocztowca, bo nie tak łatwo kogoś porządnego nająć. Kurtyka się nazywa, ale wołają Pocztowiec. Z siostrą, starą panną, mieszka, ziemi mają ze dwie morgi, to siostra obrabia, a ten od rana do wieczora po wsi się włóczy, tu zarobi, tam ukradnie albo ktoś mu postawi i bez przerwy pijany. A jak nawet nie pijany, to udaje, że pijany. I tak to potrafi udać, że kto go nie zna, nie poznałby wcale, że nie pijany. Ale widać lepiej mu tak żyć niż na trzeźwo. Albo może nie potrafi być już niepijany. Wszyscy się przyzwyczaili do niego, że ciągle pijany, toby nie był ten sam, gdyby chciał być trzeźwy. Bo co tam jakiś Jasiek na dwóch morgach do połowy z siostrą. A tak i chłopy się z niego pośmieją, i baby się naużalają, i dzieciska, kiedy go zobaczą, lecą za nim. Pocztowiec! Pocztowiec! Pocztowiec!
Читать дальше