– Upił się pan – powiedziała. – Niech pan mnie już dalej nie odprowadza.
– To tylko nogi, panno Małgosiu – powiedziałem. – Ale głowa jasna, o, jak ten księżyc nad nami.
A księżyc był jak krowie wymię, że gdyby tak pociągnąć go za cycki, polałyby się na nas strugi poświaty.
– Mógłbym nawet na kraj świata iść z panną Małgosią i nie zabłądzilibyśmy. I gdzie by panna Małgosia tylko chciała, bliżej, dalej, mnie tam wszystko jedno, mogę i do lasu, mogę do wieczności.
Potem zacząłem coś o partyzantce jej ględzić, że mam siedem ran w sobie. Ma się rozumieć, dawno zagojone. Ale czasem, tak jak dzisiaj, czuję, jakby krew z nich ciekła. Chciałaby, tobym mógł jej pokazać i o każdej opowiedzieć. Potem próbowałem liczyć, ilu Niemców zabiłem. Ale coś nie mogłem się ich więcej niż pięciu doliczyć. Zaciskałem ich sobie u lewej ręki na palcach, ale co doszedłem do piątego palca, urywali się jakby w studni. Aż mi się dziwne wydawało. Nastrzela-łem się, nastrzelałem i pięciu? Czyżby pozmartwychwstawali?
A prócz tego czułem, jak złość we mnie wzbiera, że idę i idę, i na darmo idę. A ona ani się słowem do mnie nie odezwie. I z tej.złości pewnie wyrwało mi się, że z Maślanką może, a ze mną nie. A co on lepszego ode mnie? Nawet w partyzantce ciul nie był, tylko świńmi handlował, a inni krew za niego przelewali. Skąd wiem? W gminie mówią, w gminie nic się nie ukryje. Zresztą ci, co mówią, to samo robią, to nie ma się co przejmować. Świętą chyba nie chce zostać? Bo i po co? Zestarzeje się i będzie żałować. I co to za przyjemność świętość? Że się wisi potem na obrazie w kościele czy że rozdają człowieka po kolędzie albo sprzedają na odpustach, albo że w kalendarzu jest się wypisanym. Ale to jakim świętym trzeba by na to być. I musiałoby się innego świętego wypchać, bo i tak po czterech, pięciu na jeden dzień przypada. A nie będzie dla najświętszych już niedługo miejsca. To nie opłaci się. Jeszcze nie wiadomo, czy to tylko tu człowiek nie uchodzi za świętego, a tam może się będzie w piekle smażył. Bo skąd my wiemy, co tam? No, panno Małgosiu, długo tak będziemy szli? Las się niezadługo skończy. Ale mogę iść dalej, jak chce dalej. A chce, to mogę się z nią ożenić. Bo mi dawno pora. Ludzie już gadają, ożeniłbyś się i ożeniłbyś się. Niech powie, czy zostałaby moją żoną. Szczęścia jej nie obiecuję, bo go we mnie nie ma. Ale jakoś będziemy żyli. Choćby jutro mogę się z nią ożenić. Ślub nam sam dam. I mowę taką nam wygłoszę, że jeszcze po śmierci będą nas wspominać. Na pogrzebie wójta Rożka, tego, co go zastrzelili, wygłosiłem mowę, to wszyscy płakali. A taki z powiatu przyjechał, to jąkał się, dukał i o Rożku nic, tylko cały czas o wrogach. Aż wstał Rożek z trumny i powiedział mu, spieprzaj. Wy mówcie, Pietruszka. I nie płakać mi tu, bo chcę słuchać. Taki już był, w gębie niewyparzony, ale dusza człowiek. A będzie chciała, to możemy się nawet w kościele ożenić. Nie wiem, czy Bóg jest. Ale jak jest dla niej, będzie dla mnie. Uszyłby mi krawiec garnitur, jej krawcowa sukienkę. No, panno Małgosiu?
Szła jak cień i cały czas milcząca. Nawet mi się wydawało, że to nie ona idzie, tylko las, a ja do lasu tak plotę, co mi ślina na język przyniesie. I może to z tej niepewności, czy to ona, czy nie, złapałem ją nagle wpół i szepnąłem:
– Małgosiu.
Strzeliła mnie w gębę, wyrwała mi się z pijanych objęć i zaczęła uciekać.
– Małgośka, nie uciekaj! Nic bym złego ci nie zrobił! Nie uciekaj! – zacząłem krzyczeć. I puściłem się za nią. Ale gnała jak sarna. A pode mną ziemia się rozhuśtała i zaczęła się w kółko kręcić. Nogi mi się poplątały. Niby za nią leciałem, a we wszystkie strony mnie ciągnęło. Raz i drugi o coś zawadziłem, aż mnie droga z siebie na bok wyrzuciła. Niech to jasny szlag!
– Małgośka! Stań! Zatrzymaj się! Już cię więcej nie dotknę! Myślałem, że i ty chcesz! Stań! – wydawało mi się, że nie tylko ja, ale cały las za nią woła, i księżyc nad lasem, i noc. – Małgośka!
Cień jej coraz bardziej się oddalał, rozmazywał, aż zniknęła mi zupełnie. Przystanąłem na chwilę, że może droga mi się w oczach uspokoi, to ją gdzieś tam dojrzę, zawołam, a wtedy musi stanąć. Czy może się tym uciekaniem zmacha albo ją strach obleci. Droga się od księżyca rozświetliła jak smuga, ale gorzej jeszcze pusta się zrobiła. Nie wiedziałem, iść czy nie iść. I ruszyłem dalej za nią. Ty głupi baranie, przywidziało ci się, że to Kaśka sklepowa. Tamtej możesz, o czym ci się zechce, pleść, jeszcze powie ci, żeś mądry. Aleś ty mądry, Szymuś. Gdybym choć świerć była taka mądra, już bym dawno swój sklep miała. I bym sprzedawała, co by mi się chciało. Chleba ani soli bym nie sprzedawała. Chleb niech same se pieką. A po sól do miasta.
– Małgośka! – zacząłem się znów drzeć po lesie. – Nie bój się mnie! Wytrzeźwiałem!
Wtem tuż z prawej strony usłyszałem, jakby jakieś drzewo płakało. Nie wiem, dąb czy buk to był. Wyciągnąłem nawet rękę i wtedy zobaczyłem ją, wtuloną w to drzewo.
– A, to ty – powiedziałem. – No, nie płacz. Nie ma o co. Nie spasowaliśmy do siebie, to wszystko. Chodź, odprowadzę cię do domu i pójdę sobie.
– Nie chcę, żebyś mnie odprowadzał! Nie chcę! – wyrzuciła poprzez łzy. – Myślałam, że choć ty inny jesteś. Myślałam, że tylko taki się wydajesz. Już ci prawie uwierzyłam. – I nagle oderwała się od tego drzewa i zaczęła uciekać.
Ale dalej jej nie goniłem. A leć, pindo, ani mi się śni cię gonić. Każda by tylko chciała, żeby człowiek był inny. A jaki ma być inny? I czy może być inny od siebie? Jest taki, jaki jest, i już musi taki być. I wróciłem na zabawę.
Dopiero teraz zacząłem się bawić. Kto się tylko napatoczył, wszystkim stawiałem, swoim, obcym, wrogom, znajomym. Chciał się kto napić czy nie chciał, ale musiał. Z Szymkiem się nie napijesz? Nawet orkiestrze na kolację pójść nie dałem, tylko przyniosłem im wódki, kanapek i graj-ta. I grali same polki, oberki, bo tak sobie zażyczyłem. Darli się niektórzy, że chcą tango, walczyka, bo już sił nie mieli. A ja nie, polka, oberek i oberek, polka. I orkiestra mnie słuchać, mata tu jeszcze pięć stów! Przyleciał wodzirej, że co się tak rządzę, czy to moja zabawa? To zerwałem mu z ramienia wstążki i sobie przypiąłem. I ja teraz wodzirej, a ty won! Bo jak nie, to szum zrobię, że nie będzie co zbierać. Ciesz się, że mi jest wesoło, bo nie daj, Panie Boże, jakby było mi smutno. Mógłbym zabawę pieprznąć w las, na łby.
Żadna panna już nie chciała ze mną tańczyć, że pomęczone, tchu im po tych polkach, oberkach brak. I co tak wciąż polki, oberki? Coś wolnego by zagrali. Polki, oberki już niemodne, a ja się uparłem, żeby polki, oberki. A to mam was gdzieś, siedźta i pietruszkę siejta, jak wam polki, oberki niemodne.
– Chodź, Ignaś. – Zacząłem ciągnąć Ignasia Magdziarza, który kiwał się pijany na pniu, jakby miał za chwilę się obsunąć. – Pokażemy tym zasrańcom, czy polki, oberki już niemodne. Ty będziesz panną, a ja kawalerem. Chodź. A znudzi ci się, to się pomieniamy, ja panną, a ty kawalerem. Tylko mi po palcach nie depcz i na przytup z raz mnie podrzuć. Zresztą możesz być nawet dwoma pannami czy dwoma kawalerami, mnie tam wszystko jedno. Jeden wyższy, drugi niższy, jeden gruby, drugi chudy, ryży, łysy, ślepy jeden, a kulawy drugi, pies mu mordę, Ignaś, lizał, mnie tam może wcale nie być, abyś tylko hulał ze mną. A będziesz chciał, to ożenię was. Co, nie mogę? Mogę chłopa z chłopem, babę z babą, psa z suką, wołu z osłem i kogo będę tylko chciał, nawet wszystkich ze wszystkimi. Muzykantów będę chciał, to ożenię skrzypka z harmonistą, klarnecistę z puzonistą, a bębnistę z bębnem, nie wierzysz? To napij się, boś za mało wypił, a tu trzeba wierzyć, Ignaś, trzeba wierzyć. Choćbyś nigdy nie widział, to uwierzyć musisz. Pijesz wódkę i nie uwierz, że pijesz, to jakbyś wcale nie pił. Drygają, drygają, a tu hulać trzeba na okrągło. Na okrągło świat się kręci, na okrągło się żyje, na okrągło się pije.
Читать дальше