– Nie złość się – powiedziałem. – Przyniosłem ci coś.
– Mnie? Ejże? O, to ci widać fest dopiekło. Albo mnie tak tylko kusisz.
– Nie kuszę. Masz tu. Pończochy nylonowe.
– Coś ty? – nie chciała uwierzyć. – O, Jezu! Jakie cuda!
– Przyjechała handlarka i kupiłem ci. Będziesz miała do kościoła. Rozwinęła te pończochy i zaczęła jakby wstążki przymierzać do włosów, ramion, tuląc je, głaskając.
– Do kościoła to niektóre już chodzą w takich – powiedziała. – I w kościele tłum, nie ma jak na nogi patrzeć. Tu, w sklepie, będę w nich chodziła. Niech cholerom gały na wierzch powyłażą. Będą się pytały, a skądże, Kaśka, masz takie pończochy? Od narzeczonego. To masz narzeczonego? A mam. I nie szkoda ci ich do sklepu? Co mi ma być szkoda. Podrą się, to mi nowe kupi. To bogaty musi być? A bogaty. Pobierzemy się, to nie będę już w sklepie sprzedawała. Najbogatsze nie chodzą na co dzień w takich, a ja będę chodziła. I niech szlag ich trafia.
– Tylko że kto za ladą zobaczy, co na nogach masz?
– Nie zobaczy? Alem głupia, no, nie pomyślałam, A to będę wychodzić drzwi zapierać za każdym, bo, cholery, mało kto za sobą zaprze. Jak dzień długi, tak drę się, zapierać i zapierać. Aż mnie gardło już boli. Albo muchy będę pędzić. Choć wiszą niby lepki, ale widać gównem smarowane. Co się która przylepi, to fruuu i już odlepiona. Chyba zamknę ci ten sklep. Wartyś. Ech, ty, ty, co ja bym dla ciebie nie zrobiła. Tylko co wywiesić? Przyjęcie towaru nie, bo się jutro z rana zlecą, co przywieźli? Niech będzie, poszłam do biura.
A koło tamtej przechodziłem znowu jak urzędnik koło urzędniczki… Dzień dobry. Dzień dobry. Nic więcej. Aż któregoś dnia wychodzę po robocie z gminy i widzę, idzie wolno przed siebie, a ociąga się, jakby na kogoś czekała. Miałem już ją ominąć, kiedy nagle przystanęła obracając się ku mnie.
– Czyżby pan był na mnie obrażony, panie Szymku? – spytała, a głosem jak jedwab mięciuchnym.
– Obrażony? Skądże. Na pannę Małgorzatę? – zaprzeczyłem trochę za gorliwie.
– Bo jakby mnie pan unikał. Przepraszam, że może przykrość panu wtedy sprawiłam. Ale tak mnie ten król jakoś rozśmieszył, że doprawdy.
– Nie ma o czym mówić. Zapomniałem już, – I odprowadziłem ją aż za mostek za wsią. A że w najbliższą niedzielę straż pożarna zabawę urządzała na polanie w lesie, to się jej spytałem, czyby ze mną nie poszła. W lesie, to i od Łanowa niedaleko. A przyszedłbym po nią i po zabawie, ma się rozumieć, bym ją odprowadził. Chętnie się zgodziła. Tylko żebym po nią nie przychodził, sama przyjdzie, a znajdziemy się na zabawie.
Znów nadzieja we mnie odżyła. Tancerz byłem pierwsza klasa i niejedną dziewczynę samym tańcem udało mi się zbałamucić. A już polki, oberka nikt tak nie tańczył w okolicy. Choć po wojnie pojawiło się wielu młodszych tancerzy na zabawach i umieli różne fokstroty i inne wygibusy, ale polki, oberka nikt tak. Tango, walczyk też mi nieźle szły. A najlepiej lubiłem „Na falach Dunaju”. Tylko że jak się chciało dojść z dziewczyną do porozumienia raz dwa, to najlepiej polka czy oberek się do tego nadawały. W tangu czy walczyku trza za dużo gadać. I wymyślaj, co nieprawda, jak wiadomo, co byś chciał. A nie będziesz nic gadał, to dziewczyna gotowa pomyśleć, żeś ciul.
Okazało się, że nie lubi ni polki, ni oberka, i tańczyliśmy same wolne. Za to jakby się trochę przytulała do mnie. Tylko że co z tego, kiedy jakaś dziwna siła nie dała mi ani ręką drgnąć na jej plecach. Miała nawet pod karkiem wycięcie w sukience i mogłem niby to przypadkiem spróbować ją pogładzić po tym listku gołej skóry, a może by się mocniej przytuliła, bo zawsze co przez skórę, to nie przez sukienkę. Ale moja ręka jak przylepiona leżała tam, na jej plecach, cały czas w jednym miejscu. A znów w tej ręce, co trzymałem jej dłoń, wydawało mi się, jakbym pisklę trzymał, i bałem się, żeby go nie zadusić.
Pomyślałem sobie, trzeba wypić, bo inaczej nic z tego. Parę razy krok z tego wszystkiego pomyliłem, a nigdy mi się to nie zdarzało. Co prawda, powiedziała mi, że nie przypuszczała, że tak dobrze tańczę. Też nieźle tańczyła. Ale co mi z tego, jak nie o to mi szło. Przyniosłem pół litra z bufetu i talerz kanapek. Liczyłem tak z pół ćwiartki, że ona wypije. Nie za dużo, nie za mało, w sam raz, jak znałem dziewczyny. Ja ćwiartkę i pół, to będziemy po równo. Ale okazało się, że i wódki nie pije.
– Choć pół kieliszeczka, panno Małgorzato – próbowałem ją namówić. – Dobrze pannie Małgosi zrobi. Co to za zabawa, jak się nie wypije? Tyle samo pójść wtedy na zabawę co i na nieszpory. Niech panna Małgosia popatrzy, wszyscy piją. I dziewczyny piją. Jedni piją ze zgryzoty, a drudzy na zdrowie, a prócz tego każdy jeszcze pije ze swojej przyczyny. Wódka ludzi trzyma. Ma człowiek większą chęć się bawić, a trzeba by umrzeć, miałby większą chęć umrzeć. Bo po wódce śmierć z zabawą jakby się schodziły. W partyzantce gdybym nie pił, nie wiem, czybym tańczył tu dzisiaj z Małgosią. A wypił sobie człowiek, to wchodził między kule jak między wikliny. Na trzeźwo nieraz by mu ręka od sumienia drgnęła. A wypił, to sumienie sobie, ręka sobie.
O, sweterka panna Małgosia nie wzięła, a wieczory już chłodne. Rozgrzałaby się panna Małgosia. I w głowie trochę szumku nie zaszkodzi. To nie żaden wstyd wypić kieliszek. Gorszy wstyd nie wypić. No, Małgosiu?
Ale zaparła się i nie. I od razu, że już musi do domu wracać, bo późno się robi, i jak chcę. to nie muszę jej odprowadzać, sama pójdzie. Nie, to nie, myślisz, że cię będę prosił. Ciekawe, czy Maślanka też cię musi prosić. Ale odprowadzić cię odprowadzę, wiem, co do mnie należy. Przechyliłem butelkę i wypiłem sam całe pół litra. A potem i butelkę, i kieliszki, i resztę kanapek wyrzuciłem w krzaki. Niby co tam dla mnie było pół litra. Zwykle litra się na łepek piło i dopiero po litrze dusza się robiła jak otwarta na oścież stodoła, jak źródlany strumień, że mogłeś całe swoje życie w garści ścisnąć.
Kiedyś nawet po litrze założyłem się o drugiego litra, że ogolę się i nie zatnę. U Kudły Wieka piliśmy. Załatwiłem Kudle zmniejszenie planowych, bo przy planowych już wtedy pracowałem. A nie było porządnego lusterka, tylko kawałek z czegoś odtłuczony. I tego kawałka nikt nie chciał mi potrzymać, bo wszystko pijane i bali się, żeby czasem ręki do nieszczęścia nie przyłożyć. Bełkotali, próbowali mnie odwodzić, a ja pociągnąłem brzytwę na pasku, gębę namydliłem i dawaj. Nie waryjuj, Szymek, po pół litra nikt się nie ogoli, a co po litrze, gębę se tylko poszkaradzisz, z brzytwą nie ma żartów. Z brzytwą, z kosą, z Panem Bogiem. Choć Pana Boga da się czasem przebłagać. Ale brzytwa, gdy ręka niepewna i oko zbełtane, to tylko góry. doły dla niej. a człowiek ma na gębie same góry. doły, że też gęba ludzka musi być tak naćkana. Nie wystarczyłoby to samo oko gdzieś pośrodku czoła, żeby patrzył nim, pił nim, jadł, gadał, smarkał i płakał, gdy potrzeba. A ty masz jeszcze dołek w brodzie i żuchwy ci wystają. Przynieśta już tego litra, niech się nie goli, lepiej wypić niż na krew patrzeć, krew tyko z wieprzka miło płynie, a z człowieka każdej kropli szkoda. Dwoiłem się sobie, czasem mało co się widziałem, a i brzytwa w tym lusterku, nie lusterku trzęsła się, jakby i ona się bała. Ale ogoliłem się i ani razu się nie zaciąłem. I dawać tu tego litra.
A wtedy te głupie pół litra tak mnie jakoś wzięło, że jakbym po górach, dołach szedł, a jeszcze ziemię ktoś pode mną naumyślnie huśtał. A raz ją widać mocniej huśnął, bo się zatoczyłem, że gdyby ona mnie nie podtrzymała, pewnie bym się zwalił.
Читать дальше