– Skąd te pończochy? – aż zatrzęsło mną.
A ojciec, siedzący obok łóżka przy matce, spokojniutko jakby nigdy nic:
– A urosły nam w życie na strychu. Zaszedłem popatrzeć, czy nie zawilgocone, no i narwałem, żeby matce pokazać. Ale matka nie wierzy. Może tobie uwierzy. Powiedzże jej, że pończochy. Bo i co by to innego mogło być? Nylonowe. Teraz w takich tylko chodzą. Ciekawe, wiela też może para takich kosztować? Pewnie z korzec żyta. I to patrz, ile ich urosło. I nie siane, nie gnojone. Widać nie opłaci się już żyto. Trza nam będzie z żyta na pończochy się przerzucić, skoro nam Pan Bóg tak poszczęścił. Jak świat światem, zawsze z żyta tylko żyto rosło, a tu u nas taki cud.
Już chciałem zgarnąć te pończochy, trzasnąć drzwiami i pójść, gdzie mnie oczy poniosą. Ale spojrzałem na matkę, leżała z głową odwróconą do ściany, jakby się wstydziła, i żal mi się jej zrobiło. Pomyślałem sobie, niech tam. Wziąłem talerz, nalałem sobie kartoflanki z garnka, siadłem na stołeczku pod kuchnią, bo stół był cały przez te pończochy zajęty, i zacząłem jeść. Ojciec dalej ględził, co z czego urosło i jakie to nas szczęście od Boga spotkało, aż w końcu wszystko mu się poplątało, że już sam nie wiedział, czy pończochy z żyta, czy żyto z tych pończoch. Ale nic się nie odzywałem. Bo i co mógłbym powiedzieć? On swoje wiedział, ja swoje.
Niemłody człowiek był, to nie szło już na piękne oczy tylko. A i dziewczyny już nie były takie głupie jak przed wojną. Mało która leciała już na morgi. Bo i co to za szczęście morgi? Naharujesz się jak dzień długi i tak dzień za dniem, a szczęście aż na tamtym świecie dopiero. I nie takie znów pewne. A tu, jak cię widzą, tak cię piszą. To wolały się ubrać niż cnotę obnosić. Jeszcze wciąż się słyszało, że pozabierają ludziom te morgi, to do wspólnych mórg po co komu cnota?
Rozdałem tych pończoch, że gdyby tak wszystkie jednej się dostały, miałaby do końca życia w czym chodzić i nie tylko od niedzieli. A jeszcze wciąż by ją widzieli w nowych. Nieraz cała pensja na te pończochy mi poszła, jak handlarka przyjechała, że tyle co na papierosy zostawało. Inna sprawa, że marnie płacili i gdyby człowiek nie zjadł w domu, nie utrzymałby się z pensji. A na tyle par, co rozdałem, jedna tylko mnie zawiodła.
Jeszcze przy ślubach gdy robiłem, przyjęli do gminy taką jedną z Łanowa. Łanów wieś ze cztery kilometry od naszej, za lasem, ale w gminie Żabczyce. Pracowała w podatkach, Małgorzata jej było. Z początku mało mnie co obchodziła. Ma się rozumieć, widywaliśmy się prawie co dzień, bo trudno się w gminie nie widywać, drzwi wejściowe jedne, korytarz też jeden i wszyscy na jedną godzinę przychodzili, wszyscy wychodzili. Ale przechodziłem koło niej jak urzędnik koło urzędniczki. Dzień dobry. Dzień dobry. Nic więcej. Jakaś nieprzystępna mi się wydawała. Każdą inną pannę mógł człowiek klepnąć, uszczypnąć czy otrzeć się gdzieś w przejściu o nią i wiedział, że się nie obrazi. A ją bałby się, żeby w gębę nie strzeliła. Może dlatego, że była po małej maturze. A mała matura znaczyła wtedy więcej niż dzisiaj studia. O, jest paru na studiach z naszej wsi i co? Nawet czapki to nie zdejmie, tylko chce, żeby jemu się pierwszemu ukłonić, bo uczony. Jeden Jasiu Kułagów, miły, grzeczny, zawsze przystanie, rękę poda, spyta się, co słychać. Będzie z niego człowiek.
Podobała mi się, nie powiem, a jeszcze zawsze była ładnie ubrana, zawsze nowa bluzeczka, sukieneczka, żakiecik. A prócz tego w niepo-godne dni przychodziła z parasolką, bo ze wszystkich dziewczyn w gminie jedna ona miała parasolkę. I pewnie stąd poszła plotka, że z przewodniczącym żyje, bo skąd by na to wszystko miała. A akurat wójtów wtedy zmienili na przewodniczących i po wójcie Rożku przez krótko wójtem był Guz, a po nim już przewodniczącym niejaki Leon Maślanka. Nie był z naszej wsi, miał tylko od nas żonę, Józkę Stajudziankę, a sam pochodził nie wiadomo skąd. Było go się spytać, co robił w czasie wojny, to kręcił jak kota ogonem. Z powiatu go przysłali, żeby wybrać go na przewodniczącego.
Nie bardzo mi się chciało wierzyć, żeby ona z Maślanką. Nie wyglądała na taką. A mogę o sobie powiedzieć, że znam się na ludziach, życie nauczyło mnie, komu wierzyć, a komu nie wierzyć. W partyzantce nie wierzyłem nikomu, a to było ważniejsze niż celne oko, zimna krew czy serce z kamienia. I może przez to tylko nie zginąłem. Bo tak naprawdę wierzyć da się jedynie umarłym. I też nie wszystkim, bo trafiają się tacy, których i śmierć jakby miała coś z oszukaństwa.
Choć z drugiej strony czemu miałbym jej wierzyć. Nie znałem jej przecież, a w ludzkich plotkach zawsze jest coś prawdy. Może się tylko tak potrafi maskować. A za przewodniczącym niejedna się w gminie uganiała, w końcu to przewodniczący i zawsze mógł zaszkodzić. Bo cóż by innego w nim widziały? Nieduży, grubawy, a jeszcze wciąż się pocił. Ale przymilny to on umiał być. Z rana, kiedy obchodził pokoje, każdej coś miłego powiedział, do tej się uśmiechnął, tę w rękę pocałował, tę pogłaskał po włosach jak ojciec. Jeszcze nosił wielki pierścień z czerwonym okiem na palcu, niby pamiątka po ojcu, to każdej tym pierścieniem pod oczy błyskał. Tylko że kiedy przyjeżdżał ktoś z powiatu, zdejmował ten pierścień z palca i chował go do biurka. Mówili niektórzy, że to nie żadna pamiątka po ojcu, tylko świńmi w czasie wojny handlował i majątku się dorobił. Wszystko jedno, jak było, ale po takim Rożku, u którego co drugie słowo było kurwa, bo co miał w głowie, to i w mowie, ten prawie za dziedzica mógł być. To mogła się i ona na niego skusić.
Pomyślałem, trzeba spróbować, co mi szkodzi. Skoro taka, to nie będzie trudno. Może on, mogę ja. Zobaczymy, kto lepszy, choć tyś przewodniczący. Założę na siebie niedzielny garnitur, to żebyś ty dwa nawet założył, nie będziesz nigdy tak wyglądał. A jeszcze trzeba mnie było widzieć w oficerkach. Tyś miał kiedy na nogach oficerki? Byś wyglądał w nich jak cebrzyk na taborku. A o mnie mówili, że w ułanach mógłbym służyć. I może bym służył, gdyby się inaczej wszystko ułożyło. Wielki mi przewodniczący. Gdyby cię tak chłopy mogły wybrać, jak to wójtów kiedyś wybierali, to najwyżej mógłbyś stójką zostać. A pierścień, nie myśl sobie, też kiedyś nosiłem i gdzie tam większy od twojego, oko miał jak z dziesięciokilowy karp. I nie ze świń, ale z dziada pradziada, od pokoleń, ty ciulu.
Dostałem w udo przy skoku na wagon pocztowy w Lipiennikach. Zawieźli mnie furmanką do dworu, że tu najbezpieczniej mi będzie.
Położyli mnie pod samym dachem w facyjatce, że w razie czego nie tak łatwo mnie tu znajdą. Ale daj Boże całe życie w takiej mieszkać. Fa-cyjatka, a gdzie większa od mojej izby. I na całej podłodze dywan, u sufitu świecznik, na ścianach rogi z łosi, jeleni. A na kanapie, na której leżałem, mogłaby rodzina spać. Jeszcze miałem tuż przy głowie okno i na park wychodziło, to i ptaszki mi od rana do wieczora ćwierkały. I w ogóle jakby wojny wcale nie było.
W razie czego miało być, że jestem kuzyn dziedziców i na suchoty chory. Czemu nie, mogłem być i kuzyn. Byłem już kominiarzem, kiedy trzeba było wyrok na burmistrzu w Niegolewie wykonać. I zakonnikiem, gdy musiałem się z miasta wydostać, a wszystkie drogi były obstawione. I nawet w trumnie jako umarłego raz mnie przewozili, że niby do rodzinnej parafii na rodzinny cmentarz pochować mnie wiozą. To kuzyn dziedziców żadna sprawa. Jeszcze jak się leży i tylko twarz i ręce ma człowiek na wierzchu. Twarz miałem nie najgorszą, no i wychudzoną, to nawet pasowała do suchotów. Do tego dali mi okulary, żeby w razie czego założyć i książkę czytać. Ale mgłę tylko przez nie widziałem, bo wzrok mam do dzisiaj jak jastrząb. A książki ani razu nie otwarłem, choć leżała tuż na szafce. Zaraz też przyszła pokojówka z wodą. z mydłem i ręcznikiem i najsampierw mi wszystkie palce u rąk porządnie wymoczyła, potem mi wokół paznokci obrzeżki ciała powycinała, aż mi krew ciekła. Spytałem jej się, na co to? To że pani tak kazała. A paznokcie omal że równo z palcami mi przycięła, że jak potem chciałem się podrapać, to się tylko łaskotałem. I na ten, o, środkowy palec wsadzili mi pierścień, wielki, złoty, z okiem, jak mówiłem, jak u dziesięciokilowego karpia. Ręka mi się zrobiła od tego pierścienia jak nie swoja, że bałem się nią ruszyć, i bez przerwy trzymałem ją sztywną na kołdrze. A oblekli mnie w dziedzicową koszulę, to przez pierwszą noc oka prawie nie zmrużyłem. Bo i jak tu spać w czymś takim, co więcej do komży podobne niż do koszuli? Koronki, falbanki, a materii, że by dwoje się zmieściło. I na szafce obok położyli mi złoty dziedzica zegarek. Kochanemu Maurycemu od kochającej Julii, było na kopercie wyryte.
Читать дальше