– A idźże już, idźże – molestowała go nieraz.
A on siedział i opędzał się od jej próśb jakby od natrętnych much.
– Czego i ty? Jeszcze się napoi, urżnie, pościele, wyniesie. A ty leż, boś chora. – I dalej siedział.
Tu już żniwa za pasem, a on siedział, jakby się na zimę zanosiło.
– Żyto pewnie już dojrzałe – przypominała mu matka. – Wybrałbyś się w pole popatrzyć, może kosić czas.
– Gdzie ci tam dojrzałe. W zeszłym roku o tej porze jeszcze było zielone. To tylko w łóżku jak się leży, wydaje się, że już. Ale w polu czas inny od ludzkiego.
A gdy musiał wreszcie wstać i pójść, bo mu nie dawała spokoju, mamrotał coś pod nosem, zły, i nieraz z tej złości złapał kota z przypiecka i wyrzucił go na dwór.
– Na myszy, chorobo, nie tu wylegiwać się w chałupie.
Albo pustymi wiadrami zadzwonił, że znów nie ma wody, a pić mu się chce. A kiedyś nawet w drzwi kopnął, że skrzypią, jucha, jakby ich bolało.
Matce coraz ciężej było z łóżka wstawać. I już tylko wstawała, żeby ugotować czasem albo kurom ziarna sypnąć, gdy ojciec zapomniał. A gdy prała, musiała sobie do balii stołeczek przystawiać i na siedząco prała, a ojciec wodę grzał, nalewał, wylewał, chodził płukać do rzeki, rozwieszał po obejściu czy na strych wynosił. I tylko gdy Antek, Stasiek przyjeżdżali, wtedy na ich przyjazd zdrowiała. Zarzynała kurę, gotowała rosół, gniotła kluski, przepierała im brudy, które z sobą przywieźli. Ale po ich odjeździe robiła się gorzej znowu chora i przez tydzień albo więcej nie wstawała z łóżka, a serce ją bolało i bolało.
– Widać śmierć już do mnie idzie – skarżyła się ojcu.
A ojciec ją pocieszał, że jakby szła, to najpierw do niego, a on jeszcze nie czuje, żeby szła. I dawał jej różaniec, że niech się pomodli, to zaraz lepiej się jej zrobi. Sam też brał książeczkę, siadał przy niej, ale że nie bardzo umiał czytać, to co trochę zwracał się o wsparcie do niej.
– Weź no mi przeczytaj, co tu napisane, o, tu. Nie bardzo widzę. I matka mu czytała:
– Bez zmazy grzechu pierworodnego poczęta…
– To grzechu tak wygląda? – dziwił się.
Ale nieraz złościła się na niego, że przerywa jej i przerywa, i kazała mu z pamięci się modlić, bo co to za modlenie, jak nie wie, co jest napisane. Tłumaczył się, że z pamięci miesza mu się modlenie z innymi myślami i Bóg mu gdzieś w tych myślach ginie, i nie może go potem odnaleźć. I nie zrażał się tą jej złością, a i złość matki też nie była tak bardzo prawdziwa. Może przekomarzali się tak tylko, zamiast wzdychać, żalić się, że zostali sami. Albo inaczej już nie chciało się im mówić, bo i o czym tu mówić, skoro wszystko już sobie powiedzieli. A jeszcze mówić tymi samymi słowami, których się tysiące tysięcy przez życie powiedziało, a życie i tak się przeciw słowom obróciło?
Czasem żal mi ich było. Tylko że mało kiedy wracałem prosto po robocie do chałupy. Przeważnie gdzieś się szło, czy na wódkę, czy na panny. I nieraz dopiero o północy się wracało, kiedy oni już spali.
A nieraz i nad ranem, kiedy się budzili, no, to ja spać szedłem. Czy jak popił człowiek, to pijany wracał, że mu trudno było w drzwi trafić. A pijany, nie dość, że pijany, to najbliższym obcy. Coś tam do mnie mówili, a we mnie szumiało, mruczało, grało, że mało ich co słyszałem, co mówili. Albo musiałem ich sobie przypominać, że to ojciec, matka i że to nade mną tak molestują boleściwie. Jeszcze matka, jak matka, nawzdychała się, nabłagała, ale choć spokojnie:
– Oj, Szymek, Szymek, nie pij, zmień się. Zmień się, synu, nie pij.
Ale ojciec, który nie mógł mi darować, że za urzędnika od tych ślubów zostałem, ledwo spostrzegł, że coś ciężej próg przechodzę, od razu jak na pochyłe drzewo, huzia na mnie, że ród hańbię, że z dziada pradziada wszyscy z Bogiem się rodzili, z Bogiem żyli, z Bogiem umierali, że ktoś do Ziemi Świętej nawet się wybierał, ktoś obraz do kościoła kupił, ktoś baldachim nad biskupem nosił, jak biskup przyjechał, a Michał byłby księdzem został, gdyby było za co, tylko ja taki zakała. Bez szkoły, bez święceń, bez Boga, grzeszne śluby daję.
– Że też musieliśmy dożyć takiego nieszczęścia. Szatan widać cię, chorobo, opętał.
– Ano, jak się z Bogiem nie daje, to trzeba z szatanem, bo z kimś trzeba, ojciec – na złość mu odpowiadałem. – Co my zresztą wiemy, ojciec, o szatanie? Tyle samo co o Bogu. A może Bóg nie obstałby całego świata i musiał się z szatanem podzielić. Co my, ojciec, wiemy? Orzemy, siejemy, kosimy i tak w kółko, to i Bóg nie tak blisko, i szatan daleko.
– Ale ludzie się z nas śmieją, ty zarazo! Chcieliście mieć księdza w rodzie, powiadają, to macie. Tylko mu sutannę kupcie.
– Sutanna mi niepotrzebna, a na ludzi gwiżdżę. Zazdrość im, że urzędnikiem jestem?
– Urzędnik, zła krew. Tfu! To może i spowiadać zaczniesz? Dziecka chrzcić? Umarłych grzebać? Musisz se kropidło tylko sprawić. I chyba wódką będziesz kropił, boby cię święcona woda parzyła. Że też musiał nas Bóg tak pokarać. I za co? Za co?
– Rzuć to, synu – wtórowała ojcu matka. – Chcesz nas do grobu wpędzić? I tak niewiele nam zostało. Zmądrzałbyś nareszcie. Opamiętałbyś się. Ożeniłbyś się.
– Jak ty chcesz, żeby się ożenił? – ojciec podrwiwał boleśnie. – Przecież księdzu nie wolno się żenić. Innych musi żenić. I która by ci wyszła za takiego fisia? Wymyślił, żeby w ziemi nie robić. O, wrócisz jeszcze, chorobo, do tej ziemi, wrócisz.
Machałem ręką na te ojcowe proroctwa, bo niby czemu miałbym wrócić. Ślubu z ziemią nie brałem, to i nic jej winien nie byłem, a przynajmniej w gminie ćwierci tego się nie napracowałem, co bym musiał w ziemi, bo tak jak mówił wójt Rożek, prawie żadnej roboty nie było. Żenić się nikt dalej nie przychodził, to przeważnie siedział człowiek za biurkiem i w sufit patrzył albo przez okno się powyglądało, pogadało z kimś tam, kto przed gminą na coś czekał, czy gazet poczytało. Ale gazetami dnia nie zapełni, choćby takiego przez pół jak w gminie. To nieraz trochę się nudziło. Skończyło się czytać, to nie bardzo wiadomo było, co dalej z sobą zrobić. I tak, aż wybiła czwarta. Z początku jeszcze nikt jakoś nie zaglądał z sąsiednich pokojów, bali się mnie czy może naumyślnie stronili? Czasem tylko wpadł sekretarz, poświdrował oczkami po kątach, spytał się:
– Jak tam, panie kolego, nikt się jeszcze nie zgłosił? Starajcie się, starajcie. – I już go nie było.
Czasem wójt Rożek zawołał mnie do siebie, gdy mu mowę wypadło powiedzieć na zebraniu do chłopów czy do dzieci w szkole.
– Przeczytajcie no, Pietruszka. I jakby co mądrego do głowy wam przyszło, dopiszcie. W milicjiście byli, to tam wiecie, co i jak. Przeciw klerowi aby nie za mocno, boby mnie baba potem z chałupy prześwieciła, jakby jej donieśli. A i chłopy mogłyby się zrazić. No, i błędy poprawcie.
Jeszcze chciał, żeby mu na czysto to przepisać i wyraźnie. Bo czytać, jakoś czytał, ale gdy chodziło o pisanie, bazgrał jak kura pazurem. A nawet nie potrafił porządnie się podpisać. Pokazywał mu nieraz sekretarz, jak powinien, żeby jednym ciągiem i z zawijasem, a nie tak literka za literką jakby dziecko w szkole, bo nikt nie uszanuje takiego podpisu. Toteż kiedy tylko zaszło się do niego, walało się na biurku pełno kartek z tymi zawijasami.
– Uczę się, widzicie. Ale już się widać nie nauczę. Musiałaby się ręka na nowo człowiekowi urodzić. Nie było to jak przed wojną wójtem być. Taki Kurzeja czy Zadruś trzy krzyżyki postawił i podpisany. Ale teraz nie dadzą. Naród już oświecony. I co tam mieli na głowie? Dziurę w drodze zasypać. A tu teraz i polityka.
Читать дальше