Zachodzili nawet czy to wójt, czy sekretarz do każdego, gdy się tylko wieść rozeszła, że ktoś ma się żenić, i namawiali, żeby w gminie, w gminie na zapowiedzi nie musi się dawać, nie trzeba drużbów, welonów, aby w księgi się wpisze i po ślubie. A prócz tego łatwiej konia dostać, łatwiej budulec na dom i wszystko łatwiej. A w kościele ksiądz już nie wie, ile brać. Choć śluby niby przed Bogiem. Ale widział kto Boga? Na obrazku tylko i czy to wiadomo, czy to on? To nawet przed wojną było w gminie paru niedowiarków. Choćby Kruk, całe życie nie był u spowiedzi, aż go dopiero baba z córkami zmusiły. I po dworach jak nie tu, to tam, zawsze strajk gdzieś był. I przeważnie we żniwa. Choć i w kopania bywały. A Chrząszcz Wicek z Poddębic siedział nawet pół roku w więzieniu, że buntownik, bo nawygrażał po pijanemu na dożynkach staroście, że się go powiesi na suchej gałęzi, niech tylko przyjdzie sprawiedliwość. No, a kiedy przyszła, to co? Pytają się z powiatu, ile par stanęło na ślubnym kobiercu w gminie. A tu nikt. Jak to nikt?! To nie żenią się u was?! Ano, żenią, żenią, ale wszyscy w kościele. Oj, przyjdzie chyba gminie beknąć, że tak ludzie nie chcą nowych czasów pojąć. Wezmą zwiększą podatki albo węgla mogą nie dać. Nie dać zawsze jest co.
A znów z drugiej strony ksiądz z ambony gromił co niedziela te śluby w gminie, że bezbożne, piekłem straszył, potępieniem wiecznym. I tym wszystkim, co by chcieli w gminie się ożenić, nakazywał, że niech się nie ważą, bo ich z ksiąg kościelnych wypisze, a Pan Bóg wypisze ich z ludzkości. A najgorzej, że obśmiewał gminę, ile wlazło, jako dom Boży, że jak gmina gminą, chodziło się do gminy podatki płacić, a ślub sakrament, nie podatek, jeden z siedmiu sakramentów świętych i przez Boga ustanowiony, nie przez ziemską władzę, bo ta pochodzi od szatana. I że w niejednym chlewie czyściej jest niż w gminie, bo od przedwojny ściany nie bielone, a podłoga wejść, to buty aż się lepią, a urzędniki tylko papierochy kopcą i gżą się z urzędniczkami. I idź ty teraz, oblubieńcze, i ty, oblubienico jego, i przysięgnijcie sobie wierność w tej sodomie i gomorze. Co ta wierność wasza będzie warta?
I może te gromy ksiądza sprawiły, że wyszykowali w gminie osobny pokój, obielili go, ustroili doniczkami z kwiatkami, wyskrobali podłogę, wstawili nowe biurko, krzesła, rozścielili dywan i zaczęli szukać urzędnika, co by tylko od tych ślubów był. Choć niektórzy mówili, że przyszło z góry takie zarządzenie.
Spotkał mnie któregoś dnia Rożek, jak kapustę z pola zwoziłem, bo on wtedy wójtem był, i pyta mi się:
– Nie chciałbyś urzędnikiem zostać? Śluby byś dawał. Roboty byś prawie żadnej nie miał, bo nikt się nie chce w gminie żenić. A pensja by ci szła. I w milicji byłeś, to swój byłbyś.
Pomyślałem sobie, czemu nie, mam kapustę zwozić, to za biurkiem wolę siedzieć. W Boga też nie byłem pewny, czy wierzę, to co mi tam ksiądz i jego strachy. A przynajmniej ubierze się człowiek, bo już wszystko zaczęło mi się zdzierać. Wypadła gdzieś zabawa, to nie bardzo było w czym iść. Nie mówiąc, że nie było za co wypić, a nieraz nawet biletu za co kupić. Oficerki jeszcze jako tako się trzymały, ale mało kto już chodził w oficerkach. Wojna coraz bardziej oddalała się od ludzi i wszystko paradowało już w półbutach, w garniturach, a jeszcze spodnie modne były szerokie jak spódnice, marynarki jak worki, jakby tak ludzie swobody po wojnie w siebie nabrali. To ja w tych oficerkach i w bryczesach jakbym z innego świata trochę był. Tak że nawet się zastanawiałem, kiedy z milicji wyszedłem, co tu z sobą zrobić. Bo ojciec każdy grosz na chlewy ściskał i nawet jak na papierosy mi dawał, to wymawiał, kopcisz jak ten komin.
A z milicji wyszedłem, bo miałem komendantem zostać, a w końcu przyszedł jakiś gówniarz, co nawet w partyzantce nie był, tyle że po szkole. W dodatku wydawało mu się, że w tydzień świat naprawi. A w tydzień łatwiej świat stworzyć niż naprawić. Jeszcze taki świat po wojnie. I zamiast dalej szukać broni, bo się wciąż strzelali, czy choćby przypilnować wagonów z cementem, co poty stały nie rozładowane na bocznicy, aż połowy nie rozkradli, to się czepił Franka Gwiżdżą, że ten bimber pędzi, i kazał mu zbobrować całe obejście. A Gwiżdż potem do mnie, ty skurwysynie, przychodziłeś, chlałeś, żebym grosz od ciebie kiedy wziął, jeszcze ci zawsze na odchodne butelkę do kieszeni wsadziłem, bo mi się wydawało, żeś swój. Czekaj no, dostaniesz ty ode mnie jeszcze kiedy wódki, a pędził i tak będę, i gówno mi zrobita. Niemiec mi nadmuchał, to i wy mi możeta nadmuchać. Na szczęście schował wszystko jakby gdzieś pod ziemię, tak że znaleźliśmy tylko ślady paleniska w dzikim bzie za stodołą. Ale to wytłumaczył się, że świniom kartofle czasem tam paruje, jak w obejściu wiatr za bardzo dmie. I tak człowiek znalazł się ani tu, ani tam, a właściwie nigdzie, tylko znów pole i pole od świtu do nocy.
Myślałem nawet, czyby nie wziąć się od nowa za fryzjerstwo. Co prawda był już fryzjer we wsi, Jaskóły szwagier. Przeprowadził się niedawno z miasta, bo mu coś nie bardzo szło, i otworzył zakład w przybudówce u Niezgódki. Choć kiedy przed wojną żenił się z Kryśką Jaskólanką, miał być rotmistrz ułanów. Ale nikt mu tego nie pamiętał. Naprzemieniało się ludzi przez te lata, że co tam jeszcze jeden i z rotmistrza we fryzjera. Skarżyły się tylko chłopy, że łapę ma jak rzeźnik, oprze ją na głowie, to jakby na pniaku, trzeba się mocno w karku trzymać, żeby jej nie skręcił. Do tego mruk jak cholera. Nieraz przez całe strzyżenie słowem się nie odezwie. To co taki fryzjer? Do fryzjera nie tylko strzyc, golić się chodzi, ale i posiedzieć, pogadać, posłuchać.
Miały też autobusy niedługo zacząć chodzić do niektórych wsi, to myślałem, czyby się za konduktora nie wynająć. Robota nieciężka, jeździ sobie człowiek i bilety sprzedaje, a ludzie wsiadają, wysiadają, znajomi, nieznajomi, to stale wśród ludzi. A wśród ludzi zawsze to weselej, jeszcze kiedy z jarmarku napcha się pełny autobus, to i po-żartować można, i pokrzyczeć na ludzi, i niejedno się może zdarzyć wśród ludzi. A co się może zdarzyć w polu? Zając przeleci, skowronek pośpiewa, najdzie chmura i zacznie lać?
Choć po cichu to najbardziej liczyłem na Michała, że może w końcu przyjedzie, to by coś doradził albo znalazłby mi jakąś robotę u siebie, bo ani do fryzjerstwa, ani do konduktorstwa tak bardzo mnie znów nie ciągnęło. Trzeba by jeszcze po robocie każdą wolną chwilę w ziemi robić, to i tu, i tam. I zamiast człowiek sobie ulżyć, zaorałby się. Zresztą Stasiek jeszcze wtedy siedział w domu, to jego przeznaczeniem była ziemia. Tylko że Michał jakoś nie przyjeżdżał ani znaku nie dawał, chociaż obiecywał, kiedy był ostatnim razem. Miał nawet na dłużej przyjechać. Miał urlop sobie wziąć. Bo wtedy wpadł tylko jak po ogień. I raptem co był? Niecałe pół dnia.
Zjedliśmy obiad i tak siedzieliśmy przy stole, kopcąc z ojcem papierosy, a matka statki zmywała. Niedziela to była. A tu nagle przed okno zajeżdża czarna limuzyna. Matka aż się wystraszyła. A do kogóż to? A do nas. Jezus, Maria, Michał! Boże miłosierny, Michaś! Dziecko drogie! Synu! Już myśleliśmy, że się z tobą coś stało! Nie napiszesz ani znaku życia nie dasz. Tyle lat. A tu ta wojna. Ile to ludzi naginęło. I po wojnie wciąż giną i giną. Przyjechałeś, no. Elegancki, w płaszczu, w kapeluszu, skórzane rękawiczki na rękach, wiśniowy szalik pod szyją, dwie walizki wyniósł za nim szofer z tej limuzyny. Ojcu aż głos niepewnie jakoś zadrżał, Michał? Matce łzy się prawie ciurkiem puściły. A szofer aż zatoczył się w progu pod tymi walizkami, postawił je na środku izby. Ale kazał mu zaraz iść i czekać na niego w limuzynie, bo niedługo muszą już z powrotem jechać.
Читать дальше