W dwoje sań przyjechali. Ale trzech zostało i mnie prowadziło, a reszta tymi saniami pojechała przodem. Nawet mi nie dali butów wdziać, bo już pewnie trupem dla nich byłem. Tylko boso, w portkach i w koszuli gnali mnie i gnali śladami po tych saniach z tamtymi. Stopy mi do śniegu przywierały, próbowałem od czasu do czasu stopę o stopę rozetrzeć. Ale zaraz któryś łup mnie z tyłu. Choć i tak mnie tłukli, zimno było i dla rozgrzewki pewnie. A może gorzej im nawet zimno było niż mnie, bo co rusz któryś z nich ręce zabijał o boki. Choć w szynelach, w butach, w pilotkach pod hełmami, w rękawicach, ale jak kto nie przyzwyczajony, to mu zimno i bez zimna. Jeszcze ręce bez przerwy na żelazie trzymali, a od żelaza gorzej ciągnie niż od ziemi.
Z początku szedłem jak po rozżarzonych węglach i czułem, że daleko nie zajdę. Chciałem aby za wieś kawałek, tam, myślałem, rzucę się na nich i niech mnie zabiją, gdzie sam będę chciał, a nie gdzie oni i nie wiadomo jeszcze gdzie. Zresztą po co iść gdzieś dalej, jak i tak do tego samego. Ale za wsią jakoś szkoda mi się zrobiło, że to już, i pomyślałem sobie, jeszcze choć kawałek. Nóg będę żałował, tak i tak zabite, a dobry i kawałek. Sanie z tamtymi coraz dalsze były, wydawało się, że w śnieg się zapadają i za chwilę znikną. A ci z tyłu wciąż mnie tłukli, że za wolno idę.
W końcu, żeby nie czuć, że po śniegu idę, zacząłem sobie myśleć, że po szczyźniu idę. Bo po szczyźniu tak samo kłuje i boli, ale przynajmniej ciepło w stopy. Choć jak się umie chodzić, to nic wielkiego iść po szczyźniu. Trzeba tylko nogi posuwać na płask, a nie stawiać z góry. Wtedy można pędzić, gnać i uciekać, gdy cię gonią. I coraz mniej jakoś czułem, że po śniegu idę, tylko to szczyźnie coraz więcej pod stopami czułem, ziemię czułem nagrzaną od słońca, wyschniętą na popiół. A nawet kosy gdzieś dzwoniły od osełek. I rozpalone zboża w płuca biły. I przez chwilę w górze nad sobą usłyszałem skowronka. Ale że któryś z tych psubratów też go musiał usłyszeć, strzelił mi nad głową i skowronek zamilkł.
Zrobiło mi się sucho w gardle, jakby od zaduchu tych zbóż i ziemi, i schyliłem się, żeby nabrać sobie śniegu w garstkę. I wtedy któryś walnął mnie z całej siły z tyłu w głowę. Zwaliłem się jak długi i myślałem, że nie wstanę. I nawet chciałem, żeby mnie dobili. Ale nie tak łatwo z nimi. Nie lubią, kiedy sobie śmierć ktoś sam wybiera. Muszą doprowadzić go tam, gdzie oni mu ją przeznaczyli. Choćby to ta sama śmierć była. Zaczęli pyski drzeć jak wilki, tłuc mnie, kopać i wstałem. Ale coraz gorzej mi się szło. Aż mi się nogi w kostkach łamały. I każdy krok mnie dźgał, jakbym na gwoździu stanął. To zacząłem sobie myśleć, że musiało być ostu pełno w zbożu i po oście to cholerne szczyźnie tak kłuje i boli. Albo może sierpem żeli. A po sierpie idzie się tak po szczyźniu, jakby było gwoździami nabijane. To znów, że mnie ojciec skądś z drugiego końca woła, żeby przynieść mu osełkę, i do niego idę. To, że krowy moje w pańskie krzywdy polazły i ćpią buraki, a ja z duszą na ramieniu pędzę do nich, ile tchu, przez to szczyźnie, żeby je zagonić. A kto by w takich chwilach patrzył, że go w stopy kłuje i boli, gdy strach w gardle ściska, że tam lada chwila rządca zajmie te krowy, zanim zdążysz dolecieć. To, że z chłopakami biegi sobie po szczyźniach urządzamy, kto pierwszy do miedzy doleci. No i ja wygrałem.
A oni, psubraty, pewnie już myśleli, że jestem zamęczony, bo skąd by mogło im do głów przyjść, że całą drogę po tych szczyźniach idę, w środku lata, w środku żniw, skoro gnali mnie po śniegu. W końcu sami widać już porządnie zmarzli, bo zaczęli ręce zabijać, chuchać w garście, przytupywać nogami. A zaraz z lewej strony było zbocze porośnięte jałowcami i w dole tego zbocza jar głęboki, kręty. Ale tak byli już pewni, że bez bicia nie ruszę się dalej, że któryś wyjął nawet flaszkę i zaczęli pociągać. A przy tym jakieś świństwa musieli sobie gadać, bo nagle jakby na komendę zarechotali. A jeden nawet pogrzebał w rozporku i zaczął szczać. I w tej samej chwili skoczyłem w stronę tego zbocza. Zanim posypały się strzały, już turlałem się między jałowcami. Potem jak wór spadłem w jar. A dla nich za spadzisto było, żeby gonić mnie. I tylko stali i strzelali. Ale ledwo jedna kula, ta w ramię, mnie trafiła, a tak wszystko w śnieg, w jałowce, w drzewa. Nic jej zresztą nie czułem, dopiero później, gdy już byłem ocalony.
Odtamtąd zaczęła mi Jadzia z jedzeniem podchlebiać. To mi mięsa większy kawałek na obiad przyniosła. To kartofli więcej. To zupy drugi talerz. I kiedy tylko pojawiła się na sali, zawsze mi się pytała, czy nie głodnym, czy mi pić się nie chce, czy może papierosów nie mam, to poleci i przyniesie. I nieraz za swoje poszła i przyniosła. A czasem niby tak tylko wpadała na salę po coś tam, a przy okazji kołdrę mi poprawiła, bo się panu Szymkowi na podłogę zsunęła, poduszkę roztrzepała, bo jeszcze głowa pana Szymka rozboli od takiego leżenia na ubitym. I po kryjomu coś tam zawsze pod tę poduszkę do zjedzenia wetknęła.
– Tylko niech pan Szymek w nocy zje, jak już wszyscy będą spali – szeptała niby do tej poduszki. – I na tego pod oknem uważać, bo śpi jak zając.
Albo nieraz schylając się pod łóżko po kaczkę szemrała mi do ucha:
– Jutro będą kotlety na obiad. To jednego będzie miał pan Szymek na wierzchu, jak wszyscy, a drugi w kartoflach schowany. Nie grzebać tylko, boby mogło się wydać. A ten stary w rogu ma ślepia jak jastrząb. Nogę mu ucięli, ale widzieć wszystko widzi. Swoje zje i na czyjś talerz jeszcze patrzy. Ale i tak mu nie pomoże. A pan Szymek musi żyć, to i musi jeść. Na niedzielę upiekę placek ze śliwkami, bo ma siostra przyjechać, to i panu Szymkowi przyniosę.
A razu jednego przyniosła mi pomarańczę. Pierwszy raz w życiu jadłem pomarańczę. Tak że na coś przydały się te moje rany.
Szukali akurat do gminy kogoś, co by śluby dawał. Niby był sekretarz od dawania ślubów, ale odkąd wojna się skończyła, pobrało się wszystkiego może ze trzy, cztery pary w gminie, a tak dalej żenili się w kościele. Choć prawnie ślub w gminie był tak samo ważny jak w kościele i tak samo mógł być człowiek szczęśliwy albo nieszczęśliwy po takim ślubie gminnym jak i po kościelnym. A prócz tego konia z unrry łatwiej przydzielili, jak ktoś w gminie się ożenił, czy budulec na dom, czy ziarno na siew. No i rozwieść się można było, choćby i na drugi dzień, jakby co nie wyszło. Nie to, co po kościelnym, że klamka zapadła i amen, bo co Pan Bóg związał, tego człowiek nie rozwiąże, i żyj potem z jakąś zgagą całe życie. I niejedni tak żyli, jak pies z kotem, tłukli się, zemścili, to ciągnęło w lewo, tamto w prawo, a musieli żyć do końca, póki jedno wcześniej nie umarło. Choć według mnie to nawet przeciw Bogu takie życie i Bóg powinien sam to rozpędzać. Może się przecież zdarzyć, że się jedno z drugim pomylą, nikt nie wie naprzód, kto jest komu przeznaczony, bo i przeznaczenia się mylą, z przeznaczeniem, jak z dniem, chwalić go dopiero trzeba po zachodzie słońca. To i w tym te gminne śluby szły ludziom na rękę.
Pierwszy wziął ślub w gminie, jak tylko front przeszedł, Florek Denderys z Bronką Makulanką, to im gmina wyprawiła ślub, jakiego niejedni bogaci nie mieli, choć się w kościele ożenili. Wywiesili chorągiew na gminie, ściany umaili choiną, podłożyli im chodnik pod nogi z dziesięć metrów przed wejściem, a nad wejściem upięli z wycinanych liter: szczęścia młodej parze życzy urząd gminny. Prócz tego dostali nagrody ileś tam tysięcy złotych, Florek kupon materiału na garnitur. Bronka na sukienkę, konia, krowę, wyprawkę dla dziecka, bo już w drodze było, budzik, żeby do roboty ich budził, jakby kiedy zaspali. Tylko że musieli zaraz na Zachód wyjechać, bo im ludzie we wsi żyć nie dali, tylko kurwa i kurwa na Bronkę, a na dziecko najduch, choć nie narodzone jeszcze było. Toteż długo po nich chętnych nie było, co by w gminie chcieli się ożenić.
Читать дальше