Wolę Boże Narodzenie. Zawsze w tym samym miejscu. Nie musi się nigdzie zaglądać. A prócz tego rok się kończy, a żaden rok nie jest taki, żeby chciał go człowiek zatrzymać. No, i lubię kolędy. Dawniej, jak wszyscyśmy w domu razem zaśpiewali, to ściany aż drżały. A wyszło się na wieś posłuchać, jak gdzie indziej śpiewają, to się wydawało, że ta gwiazda betlejemska, co się nad stajenką pojawiła, zaraz z nieba zleci. Bo tu śpiewali, tam śpiewali u wszystkich sąsiadów śpiewali i na końcu wsi śpiewali, i nawet gdzieś za wsią daleko, daleko.
A i teraz, jak przyjdzie Wigilia, lubię sobie pośpiewać. Bo kolędy można i samemu śpiewać i nieraz nawet się wydaje, że jak dawniej wszyscy razem śpiewacie. A najlepiej lubię „Bóg się rodzi”. Zostało mi trochę głosu z dawnych lat, to jak zaciągnę, tak samo ściany drżą. U sąsiadów aż przestają śpiewać, żeby mnie posłuchać. O, Szymek śpiewa, cichojta. A przy mrozie słychać mnie aż na końcu wsi. I nawet Michał wpatruje się w ten mój śpiew, jakby chciał, żebym nigdy nie skończył.
Namawiam go czasem, chcesz, nauczę cię i we dwóch będziemy śpiewać. Powtarzaj za mną, Bóg się rodzi. Najpierw słowa, a melodia potem. Nie są trudne. Bóg to Bóg, wiadomo. A rodzi się, to wiesz. Ja się urodziłem, ty się urodziłeś. Pies się rodzi, kot, źrebię, cielę. Bo wszystko musi się urodzić, co chce żyć. A pamiętasz, mieliśmy na wiosnę kurczęta, też się urodziły, tylko z jajek. Śpiewaliśmy to na każde Boże Narodzenie. Siadaliśmy przy stole, stół był tylko inny, ja. ty, ojciec, matka, Antek, a Stasiek u matki na rękach. Nakładała matka postnik na talerze, to go tobie zawsze oddawała potrzymać, bo u ciebie nie płakał. Kiedyś się nawet zsikał na podołek. Bóg się rodzi, tak się tylko śpiewa, nie bój się.
Choć w młodości lubiłem i Wielkanoc. W straży byłem, to zawsze w Wielki Piątek staliśmy na warcie przy grobie Chrystusa. W mundurach, w pasach, z toporkami przy bokach, a jeszcze szły zawody, na kim się ‘lepiej wszystko lśni. To już na tydzień przedtem pucowało się kask i oficerki. Taki kask wyczyściło się porządnie popiołem, potem śliną, potem suknem, to lśnił jak monstrancja, wyglądał w nim człowiek jak święty Jerzy czy może inny święty, nie pamiętam już, który chodził w kasku. A znów oficerki najlepiej było sadzą ze śmietaną, a do glansu zajęczą skórką. Tylko że trzeba się było przedtem nachodzić, żeby od kogoś tych oficerków pożyczyć. Bo nikt z chłopaków nie miał oficerków, mieli tylko gospodarze, i to co bogatsi. Po czterechśmy stali, to osiem par potrzeba było, żeby warta mogła zmienić wartę, a do tego jeszcze nogi różne, to nieraz aż po innych wsiach chodziliśmy za tymi oficerkami, a i tak mało kiedy, żeby się na wszystkich dobrało. I musiało się nieraz stać w przyciasnych. Piekły, darły, drętwiałeś do kolan, a tu jeszcze ludzie przychodzili grób oglądać, to i nas oglądali i potem gadania co niemiara było po wsi, że ten stał krzywo, ten się kiwał, ten mrugał jak najęty. Ale o mnie zawsze, że sztywno jak struna.
A przychodził lany poniedziałek, to już od samego rana po chałupach się chodziło, gdzie tylko ładniejsza panna. Pokropiło się najpierw ojców trochę, bo tak wypadało, potem więcej córkę, ale tak samo nie za dużo, żeby ścian świeżo bielonych nie pochlapać. Boby mogli na poczęstunek nie zaprosić, jakby się ich zezłościło. To dopiero potem, kiedy przeszliśmy już te kilkanaście chałup i z łbów się nam kurzyło, o, wtedy to już na całego. Konewkami, wiadrami. Do kościoła która szła czy z kościoła, panna czy mężatka, żadnej się nie przepuściło. A niektórą i pod studnię się zaciągnęło. Jedni ją trzymali, drudzy wodę wyciągali, panna piszczała, a myśmy się śmiali.
Raz tak Zośka Niezgódkówna jakoś nam się wyrwała i zaczęła ku rzece uciekać. I na jej nieszczęście dopadliśmy ją już przy rzece. Błagała, płakała, że jest w nowej sukience, że ma nowe pantofle, że nową koszulę i wszystko nowe, bo jej ciotka z Ameryki przysłała, będzie bała się do domu wrócić. To ją rozebraliśmy do naga. Ale jeszcze gorzej błagała i gorzej płakała, a rzucała się, aż jej cycki się trzęsły, a obrośnięta było rudo. Nie szarp się tak, Zosiu, bo ci cnota pęknie i żaden się z nas potem z tobą nie ożeni. I za ręce i nogi, i huś, Zośkę do rzeki.
A jajów święciło się zawsze u nas kopę. Malowało się pół na pół, w łupinach z cebuli na czerwono i w młodym życie na zielono. I zawsze ja chodziłem święcić, bo mi się wydawało, że nikt tak nie oświeci. Wciskałem się tam, gdzie ksiądz zaczynał, żeby jak najwięcej kropel z kropidła padło, bo dalej to ksiądz tylko machał, a mało co padało. Kawaler już byłem, a jeszcze chodziłem. I dopiero w wojnę, kiedy w partyzantkę poszedłem, zaczai chodzić Antek, a po Antku Stasiek. Ale nie nachodzili się długo. Najpierw jeden, potem drugi w świat poszli i znowu na mnie przyszło chodzić święcić, bo co by to za Wielkanoc była bez święconych jajek. Może nie być placka, może nie być kiełbasy, ale święcone jajka muszą być. Zje się takie święcone jajko, to gdy się nawet nie ma z czego cieszyć, zawsze to alleluja.
Tylko co w szpitalu przez te dwa lata byłem, no, to nie święciłem. Ale wróciłem i zaraz na pierwszą Wielkanoc nagotowałem tak samo kopę jaj. Choć nie miałem swoich i musiałem w spółdzielni z pieczątkami kupić, bo mi kury jeszcze nie niosły, i co tam tych kur mi zostało, dwie i kogut. Nasadziłem dopiero kwokę na nowe, ale jeszcze się kłuć nie zaczęły. Umalowałem wszystkie w łupinach z cebuli na czerwono, bo nie bardzo mi się chciało iść po młode żyto w pole na tych moich kulasach. Ledwo do kościoła zaszedłem. A wyszedłem z domu gdzie tam wcześniej, że na zdrowych nogach by z pięć razy w tę i nazad obrócił. Myślałem, klapnę sobie trochę w ławce i odpocznę, zanim ksiądz zacznie święcić, a o mało się co nie spóźniłem, bo ksiądz już chodził i święcił. Na szczęście zaczai od” małego ołtarza i ludzi było sporo, w kilku rzędach stali, pięć wsi należy do naszej parafii, to zanim do naszego rzędu doszedł, zdążyłem się ustawić między Sekuliną a jakąś obcą babą. Tylko że kiedy nachyliłem się, żeby chustkę odwiązać, bo miałem koszyk w matczyną chustkę zawiązany, laska mi z ręki wypadła i narobiła huku, jakby grzmot przetoczył się przez kościół. Aż pod sklepieniem gruchnęło. I nawet na chórze organy zajęczały. I od razu wszystkie głowy obróciły się w moją stronę, spoglądając ze zgrozą. Ksiądz tak samo zatrzymał kropidło, uniesione już do pokropienia, i spojrzał za ludźmi. Wstyd mi się zrobiło, że pożałowałem przez chwilę, że mi się tych jaj święconych zachciało, nie mogłem to poczekać do przyszłej Wielkanocy, może lepiej bym już chodził.
A jakby nie dość tego było, nie mogłem jeszcze tej chustki rozwiązać, bo zacisnąłem węzły mocno, żeby mi się przez drogę nie porozwią-zywały, a ksiądz był tuż, tuż. I już trzeba było klęknąć. A jak tu klęknąć, kiedy jedna noga sztywna, druga ledwo się zginała. I tylko darmo się namozoliłem, bo ksiądz przeleciał jak burza. I choć pomagały mi i Sekuliną, i ta obca baba, nie zdążyliśmy w porę rozwiązać i ledwo parę kropel święconej wody spadło mi na ręce, a na jajka nic i zostały nie oświecone. I od razu inny smak. Jakby wziął spod kury, ugotował i zjadł. Tyle tylko, że nie musiałem sobie wyrzucać, że mi się nie chciało pójść poświęcić. Gorzej nieraz było i zawsze się chodziło, to nie taka znów przyczyna nogi.
W gminie kiedy pracowałem, to jak by nie było, na państwowej posadzie i czasy wtedy nie sprzyjały święceniu jajek, a przyszła Wielka Sobota, to w pół roboty wychodziłem z gminy, że jajka muszę iść poświęcić. Wcale się nie kryłem. I nawet kiedy na planowe odstawy mnie przenieśli, tak samo, że jajka muszę iść poświęcić. Choć w planowych odstawach nie mógł byle kto pracować, ciągle nam narady robili, żeby ostrzej i ostrzej. To nieraz głazem trzeba było być dla ludzi. Z pól jeszcze nie pozwożone, u niektórych jeszcze na pniu stało, a tu już się słało terminy, oddawać, oddawać, bo kto nie odda, źle będzie. Ale przychodziło tak z góry. Tam ktoś takie terminy wymyślał. A musiał taki, co mu się wydawało, że ważniejszy jest od ziemi. A od ziemi tylko Bóg jest ważniejszy, jak kto w niego wierzy. A kto nie wierzy, to ziemia najważniejsza jest nad wszystkim. I ani terminami, ani batem jej nie popędzisz. Możesz ją najwyżej w tyłek pocałować, że cię nie chce słuchać. Ale co było robić?
Читать дальше