– Znamy go? – zapytał tylko.
– Nie wiem, ma zasłoniętą twarz. Rycerzom strzegącym bramy wręczył drewnianą strzałę, twierdzi, że rozpoznasz ją po nacięciach.
Guy de Beaujeau podał strzałę i zobaczył, jak ciemna chmura wpływa na czoło przeora.
– Niech wejdzie.
Po chwili próg komnaty przekroczył wysoki, silny mężczyzna, ubrany w szaty proste, ale świadczące o szlacheckim pochodzeniu.
Andre de Saint-Remy dał znak dwóm templariuszom, którzy weszli wraz z Saracenem, by zostawili ich samych. W milczeniu opuścili komnatę.
Kiedy zostali sami, popatrzyli sobie w oczy i wybuchnęli głośnym śmiechem.
– Ależ, Robercie, po cóż to dziwne przebranie!
– Rozpoznałbyś mnie, gdybym nie posłał ci strzały?
– Oczywiście! Uważasz, że nie potrafiłbym rozpoznać własnego brata?
– To oznacza, niestety, że to kiepskie przebranie i nie wyglądam jak prawdziwy Saracen.
– Nasi bracia cię nie rozpoznali…
– Na to wygląda. W każdym razie od tygodni nie schodzę z końskiego grzbietu. Jechałem przez ziemie wroga, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Pamiętasz, kiedy byliśmy mali, robiliśmy strzały z gałązek. Ja zawsze znaczyłem je pięcioma nacięciami, ty zaś trzema.
– Czy natrafiłeś na jakieś przeszkody?
– Wszystkie udało mi się pokonać z pomocą tego młodego brata, Francois de Charneya.
– Ilu mężów z wami podróżuje?
– Tylko dwóch giermków. To niewierni. Im mniej ludzi, tym łatwiej przemknąć, nie wzbudzając podejrzeń.
– Powiedz wreszcie, jakie wiadomości przynosisz od wielkiego mistrza?
– Guillaume de Sonnac nie żyje.
– Jak to? Co się stało?
– Templariusze walczyli u boku króla Francji, udzieliliśmy mu cennego wsparcia, Damietta została podbita. Król jednak płonął z pragnienia, by uderzyć na Al-Mansurę, choć Guillaume de Sonnac przemawiał mu do rozsądku, by nie dał się ponieść słodyczy triumfu. Król jest jednak uparty, złożył przysięgę, że odbije Ziemię Świętą i marzył o tym, by wkroczyć do Jerozolimy. Zamierzał otoczyć Saracenów i uderzyć od tyłu. Tymczasem Robert d’Artois, brat Ludwika, popełnił błąd. W bitewnym zamęcie rozpędził na siedem wiatrów niewielki obóz, jaki napotkali po drodze. Niewielkie to zwycięstwo i nie przyniosło mu ono szczególnej chwały, lecz zaalarmowało Ajjubidów. Bitwa była krwawa.
Robert de Saint-Remy ocierał oczy wierzchem dłoni. Powróciły obrazy ziemi przesiąkniętej krwią niewiernych i krzyżowców, walczących zaciekle, niedopuszczających nawet myśli o rozejmie. Miecze stały się przedłużeniem ich ramion i zabijały bez litości.
Do dziś te wspomnienia napawały go przerażeniem.
– Wielu naszych braci straciło życie. Wielki mistrz został ranny, ale udało się go uratować.
Andre de Saint-Remy milczał, nie odrywając wzroku od twarzy młodszego brata.
– Wraz z rycerzem Yvesem de Payens i Beltranem Aragońskim znieśliśmy wielkiego mistrza z pola bitwy. Jednak nasz wysiłek poszedł na marne, mistrz zmarł od gorączki w drodze do obozu.
– Co z królem?
– Wygraliśmy bitwę. Straty były ogromne, tysiące zabitych i rannych mężów. Ludwik jednak twierdził, że Bóg jest po jego stronie i zapewni mu zwycięstwo. Dodawał ducha żołnierzom i okazało się, że miał słuszność, zwyciężyliśmy, choć było to zwycięstwo kruche. Oddziały chrześcijańskie ruszyły w stronę Damietty, lecz wtedy król zachorował na dyzenterię, a żołnierze byli głodni i wyczerpani. Nie wiem, jak do tego doszło, ale wojska poddały się, Ludwik zaś dostał się do niewoli.
W komnacie zapadła cisza. Bracia, zatopieni w myślach, siedzieli naprzeciwko siebie.
Z dziedzińca fortecy, na którym rycerze ćwiczyli się w rzemiośle wojennym, dobiegał szczęk mieczy.
Ciszę przerwał Andre de Saint-Remy.
– Powiedz, kogo wybrano na wielkiego mistrza?
– Został nim Renaud de Vichiers, preceptor i marszałek zakonu we Francji. Znasz go.
– Tak, znam. To rozważny i pobożny mąż.
– Kazał rozmawiać z Saracenami, by skłonić ich do uwolnienia Ludwika. Możnowładcy z otoczenia dworu posłali ambasadorów, by skłonili wroga do ustalenia ceny za wolność króla. Kiedy wyjeżdżałem, nie było postępu w rozmowach, jednakże wielki mistrz ufa, że uda mu się skłonić ich do ustępstw.
– Jaka będzie cena?
– Ludwik cierpi ogromnie, choć jest dobrze traktowany i troszczą się o niego saraceńscy medycy. Saracenowie domagają się, by oddziały krzyżowców zwróciły Damiettę.
– Czy dowódcy Ludwika rozważają to?
– Uczynią to, co każe im król, tylko on może zmusić ich do kapitulacji. Renaud de Vichiers posłał do króla list z prośbą, by ten przystał na żądania wroga. Nasi szpiedzy twierdzą, że Saracenów tylko taka cena zadowoli.
– Jakie rozkazy przynosisz od wielkiego mistrza?
– Przynoszę zapieczętowane pismo i przesłanie ustne.
– Mów.
– Musimy zdobyć mandylion. Wielki mistrz zapewnia, że to jedyna autentyczna relikwia. Kiedy go już dostaniesz, mamy przewieźć go do naszej twierdzy w Akce. Nikt nie może się dowiedzieć, że dostał się w nasze ręce. Musisz go kupić, zrobić wszystko, by go zdobyć, nikt jednak nie może się dowiedzieć, że to dla zakonu rycerzy świątyni. Królowie chrześcijańscy są gotowi zabijać za mandylion. Sam papież rości sobie do niego prawa. Podarowaliśmy mu wiele relikwii, które na przestrzeni lat kupowałeś od Baldwina, wiele innych ma Ludwik, król Francji, gdyż podarował mu je lub sprzedał jego bratanek. Wiemy, że Ludwik chce mieć mandylion. Po zwycięstwie pod Damiettą wysłał posłów do cesarza, by negocjowali cenę, kazał też zawieźć dokumenty ze swoimi rozkazami do Francji.
– Tak, słyszałem o tym. Przed paroma dniami był tu Robert, hrabia Dijon i wręczył list cesarzowi.
– Ludwik prosi swojego bratanka o relikwię, w zamian obiecuje wesprzeć go złotem.
Robert de Saint-Remy dał bratu zapieczętowane dokumenty.
– Powiedz, Andre, masz jakieś wieści o naszych rodzicach?
Andre de Saint-Remy opuścił wzrok i zaczął opowiadać zduszonym głosem:
– Matka zmarła. Podobnie jak nasza siostra, Casilda. Wydawała na świat swoje piąte dziecię, gdy dosięgła ją śmierć.
Ojciec, choć już sędziwy, przeżył tę zimę. Większość czasu spędza w domu, ledwie się rusza, cierpi na opuchliznę stóp i epilepsję. Nasz brat, Umberto, zarządza księstwem. Bóg obdarzył go czwórką zdrowych dzieci. Już tak dawno opuściliśmy Saint-Remy…
– Ale ja nie zapomniałem topolowej alei wiodącej do zamku ani zapachu pieczonego chleba, ani śpiewu naszej matki.
– Robercie, sami wybraliśmy los templariuszy, nie wolno nam tęsknić.
– Ach, bracie, zawsze zbyt wiele od siebie wymagałeś.
– Jak to się stało, że towarzyszy ci saraceński giermek?
– Odkąd poznałem Saracenów, nabrałem do nich szacunku. Są wśród nich mędrcy, nie brak im honoru i męstwa. To waleczni wrogowie, dla których żywię głęboki respekt. Muszę ci wyjawić, że w ich szeregach znalazłem też niejednego przyjaciela. Nie może być inaczej, skoro dzielimy to samo terytorium i musimy z nimi pertraktować. Wielki mistrz pragnie, byśmy wszyscy nauczyli się mówić ich językiem, od niektórych wymaga nawet, by przejęli ich zwyczaje, by niezauważenie przedzierać się na terytorium wroga, docierać do miast na przeszpiegi, obserwować lub też przeprowadzać misje ku chwale zakonu i chrześcijaństwa. Moja i tak smagła cera pociemniała jeszcze od słońca Orientu, a ciemne włosy tylko pomagają mi udawać niewiernego. Co się tyczy ich mowy, muszę przyznać, że wiele wysiłku włożyłem, by ją zrozumieć i opanować pismo. Miałem dobrego nauczyciela, giermka, który mi towarzyszy. Pamiętaj, bracie, byłem bardzo młody, gdy wstąpiłem do zakonu, i to Guillaume de Sonnac rozkazał, by najmłodsi pilnie uczyli się od Saracenów, żeby się do nich upodobnić. Pytałeś mnie o Alego, mego giermka. To nie jest jedyny niewierny przygarnięty przez zakon. Jego wioskę spalili krzyżowcy. On i jeszcze dwoje innych dzieci przeżyli. Guillaume de Sonnac znalazł tych malców, kiedy błąkali się wiele dni jazdy od Akki. Ali, młodszy, był wyczerpany i majaczył w gorączce. Wielki mistrz zabrał dzieci do naszej fortecy, gdzie powróciły do zdrowia i już z nami zostały.
Читать дальше