– Nie? A ja sądziłem, że właśnie stamtąd.
– Kiedyś zbiegłem z rodziną do Kairu. Wywodzę się stąd. Tu się urodziłem. W domu, który nadal stoi tam, gdzie stał. Dzisiaj coś mi odbiło. Poszedłem popatrzeć sobie na swój dawny dom. A potem, co jeszcze głupsze, zjawiłem się tutaj. W samej paszczy lwa.
– Nie wiedziałem… Nie miałem pojęcia, że wywodzisz się z Jerozolimy.
– Nie mówiłem o tym w pięćdziesiątym piątym roku. Chciałem o tym zapomnieć. Ale mój ojciec nie potrafił zapomnieć i ja sam właściwie też nie. Ojciec rozpaczał po całych dniach nad wszystkim, co odebrali mu Żydzi: wspominał swój dom, gabinet, pacjentów, książki, obrazy, ogród i drzewa migdałowe… Każdego dnia płakał, rwał sobie włosy z głowy, a ja patrzyłem na to wszystko, Philipie.
Nie mogłem mu darować, że tak rozpacza za tymi drzewami. Drzewa, oto co szczególnie mnie wściekało. Kiedy dostał zawału i umarł, odetchnąłem z ulgą.
Siedziałem w Chicago i myślałem sobie: „No, teraz już nie będę musiał wysłuchiwać tych bredni o drzewach migdałowych. Będę mógł wreszcie zostać sobą”. A teraz ja sam rozmyślam bez przerwy o tych drzewach, o domu, o ogrodzie… Wspominam ojca i jego rozpacz. Staje mi przed oczami jego zapłakana twarz. I, ku swemu zdumieniu, dowiedziałem się w końcu, kim jestem naprawdę.
– Co tu robisz, Zee?
Uśmiechnął się do mnie chytrze i odrzekł:
– Nienawidzę.
Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, więc milczałem.
– Tamta kobieta miała rację. Przejrzała mnie na wylot. Rzeczywiście, jestem pełnym nienawiści Arabem, który ciska kamieniami.
Znowu nie znalazłem riposty.
Następne słowa wypowiedział powoli, tonem zatrutym słodką pogardą.
– A czym mam rzucać w okupanta? Różami? Zaległa chwila milczenia, po której podjął znowu:
– Nie, nie… To robią dzieciaki, a nie starsi ludzie. Nie bój się, Philipie, nie będę niczym rzucać.
Okupanci nie muszą się obawiać cywilizowanych facetów, takich jak ja. W zeszłym miesiącu Izraelczycy zgarnęli setkę chłopców, nastolatków. Trzymali ich w obozie. Wypuścili ich całkiem złamanych… wychudzonych, ogłuszonych, kalekich. Nie, to nie dla mnie. Ja wolę pozostać grubasem.
A więc czym się zajmuję? Wykładam na uniwersytecie, o ile nie jest zamknięty. Piszę do gazet, tych których nie zamknęli. To mnie niszczy, ale w subtelniejszy sposób. Walczę z okupantami słowem, tak jakby słowa mogły powstrzymać ich przed zabieraniem naszej ziemi. Jestem idealistą… a to poniżające. Inteligenckie myślenie jest formą mojej kapitulacji. Ciągłe analizowanie sytuacji to gramatyka mego upadku. Niestety, nie jestem ciskającym kamienie Arabem, jestem Arabem, który ciska słowa – miękko, sentymentalnie, nieskutecznie, zupełnie jak mój ojciec. Zjawiłem się w Jerozolimie, aby popatrzeć na dom swojego dzieciństwa. Pamiętam ojca i pamiętam jego złamane życie. Gdy patrzę na nasz dom, ogarnia mnie pragnienie zabijania. A potem wracam do Ramallah, żeby płakać tak jak on nad wszystkim co utracone. A ty… Tak, wiem, po co tu jesteś. Czytałem o tobie w gazetach i powiedziałem do żony: „On się nie zmienił”. Przez dwie noce czytałem synom twoją pracę o konwersji Żydów. Powiedziałem: „Napisał to w czasach, gdy go znałem, na uniwersytecie w Chicago, kiedy miał dwadzieścia jeden lat i od tamtej pory wcale się nie zmienił”. Bardzo mi się podobał „Kompleks Portnoja”, Philipie. Był świetny, znakomity! Zaleciłem go do czytania swoim studentom. „Oto Żyd – rzekłem im – który nigdy nie bał się mówić otwarcie o innych Żydach. Jest niezależny i cierpi przez to również”. Próbuję ich przekonać, że są na świecie Żydzi odmienni od Żydów tutaj. Oni jednak tak nienawidzą izraelskich Żydów, że nie są w stanie w to uwierzyć. Patrzą wokół i myślą: co oni narobili? Czy istnieje choćby jedna dobra rzecz, jaką dla nas uczynili? I wiesz co, Philipie? Ci studenci mają rację… Tutejsi ludzie są hałaśliwi i skorzy do zamieszek. Mieszkałem w Chicago, w Nowym Jorku, w Bostonie, w Paryżu i Londynie i nigdzie nie widziałem tylu ludzi na ulicach. To arogancja i brutalność! Co Żydzi tacy jak ty stworzyli na świecie? Absolutnie nic. Nic prócz tego kraju opartego na sile i pragnącego dominować. Nie ma sensu rozmawiać tu o kulturze. Nie powstaje w tym kraju wartościowa muzyka, nie ma nowych rzeźb i obrazów, dobrej literatury tyle co kot napłakał… Oto jaki jest skutek arogancji.
Porównaj izraelską kulturę z kulturą amerykańskich Żydów: boki można rwać ze śmiechu. A jednak miejscowi Żydzi są aroganccy nie tylko w stosunku do Arabów i ich mentalności, w stosunku do gojów, w stosunku do umysłowości i przyjezdnych. Oni spoglądają z góry na ciebie. Oni, te prowincjonalne zera. Możesz to sobie wyobrazić? Jest więcej żydowskiego ducha, żydowskiego humoru, żydowskiej inteligencji na paru ulicach Manhattanu niż w całym tym kraju… Co się zaś tyczy żydowskiej świadomości, żydowskiego poczucia sprawiedliwości, żydowskiej serdeczności… Więcej tego wszystkiego w starym żydowskiem antykwariacie gdzieś w Brooklynie niż w całym Knesecie!
Patrzę tak na ciebie i widzę, że nadal wyglądasz wspaniale! Nadal taki szczupły! Wyglądasz jak żydowski baron, jak Rothschild z Paryża!
– Poważnie? Nie, nie… Wciąż jestem tym samym synem agenta ubezpieczeniowego z New Jersey.
– A jak tam twój ojciec? A matka? A brat? – zasypywał mnie gorączkowymi pytaniami.
O tak, zmienił się, przeszedł zupełną metamorfozę. Z chłopaka, którego dawno temu znałem w Chicago, niewiele pozostało, jak prędko zdałem sobie sprawę. Prócz zewnętrznej, oczywistej odmiany, oprócz oznak starości, stał się ponury i trochę zdziwaczały. Stał się porywczy, niespokojny; zdenerwowanie przenikało wszystkie mamrotane przez niego zdania, tak jakby w każdej chwili groził mu atak apopleksji… Czy to ten sam Zee? Czy ten otyły kłębek nerwów w ludzkiej powłoce jest tym samym dobrze ułożonym młodzieńcem, którego wszyscy podziwiali za opanowanie i łagodność? Ja pewnie z gruntu pozostałem dawnym chłopakiem z rogu ulicy, przesiąkniętym burżuazyjnymi ambicjami, ze skłonnościami do bujania w obłokach, lecz George wydawał mi się niegdyś kimś, kogo nic nie mogło zepchnąć z raz obranej drogi, kto wie, jak żyć, kto jest doskonale uformowany. Cóż, słuchając go teraz, przekonałem się, jak bardzo się myliłem: w rzeczywistości pewnie zawsze ukrywał uczucia pod maską z granitu, był synem załamanego, zrozpaczonego ojca, świetnymi manierami i pozorną szczerością kamuflującym cierpienia wygnańca. Kiedyś bał się do tego przyznać nawet przed samym sobą, co w istocie musiało dręczyć go bardziej niż widok zdruzgotanego rodzica. Zee odezwał się głosem drżącym z emocji:
– Marzę o Chicago. Marzę o tamtych studenckich czasach.
– Tak, byliśmy wesołymi chłopakami.
– Marzę o księgarni Waltera Schneemana. I o uniwersyteckiej tawernie. O swym stoliku w czytelni studenckiej. O ćwiczeniach u Prestona Robertsa. O swoich żydowskich przyjaciołach, o tobie, Herbie Haberze, Barrym Targanie i Artcie Geffinie… Żydach zasługujących na miano prawdziwych Żydów! Od trzech tygodni, Philipie, śnię o Chicago każdej nocy!
Uścisnął mocno moje dłonie i potrząsnął nimi niby furman lejcami. A potem niespodziewanie zapytał:
– Co robisz? To znaczy, co robisz akurat teraz? Zamierzałem rzecz jasna złożyć wizytę Apterowi, ale postanowiłem nie wspominać o tym George’owi Ziadowi, mając na uwadze jego wzburzenie. Zeszłego popołudnia rozmawiałem przez telefon z Apterem, zapewniając go zwięźle, że osoba, którą wziął za mnie przed tygodniem na procesie Demianiuka, to tylko ktoś bardzo podobny, że sam zjawiłem się w Jerozolimie całkiem niedawno i chcę spotkać się z nim w jego warsztacie w starej dzielnicy. Wtedy Apter rozpłakał się i przyszło mi do głowy, że jakoś wszyscy napotykani przeze mnie w tym mieście ludzie natychmiast zalewają się łzami. Kuzyn wyjaśnił mi powód swej rozpaczy: bał się przemocy, bał się Arabów rzucających kamieniami i dlatego, skoro chciałem się z nim zobaczyć, to musiałem udać się do jego mieszkania.
Читать дальше