– Trzeba się wynieść – powiedział do Aarona. – Wynieść się, zanim to się zdarzy, Philip Roth ma rację. On się nie obawia stukniętych syjonistów. Posłuchaj go pan. Masz pan rodzinę? Dzieci?
– Trójkę – odparł Aaron.
– Tu nie ma miejsca dla żydowskich dzieci. Już dość martwych żydowskich dzieci. Zabierz je pan stąd, póki żyją.
– A pan… Ma pan dzieci? – spytał Aaron.
– Zaraz po wyzwoleniu obozu pojechałem do Nowego Jorku. Izrael… właśnie Izrael był moim dzieckiem. Mieszkałem w nędzy w Brooklynie, z każdego dolara dziewięćdziesiąt centów posyłałem na Izrael. Byłem jubilerem, ale sam biedowałem. Potem poszedłem na emeryturę, sprzedałem swój interes. Przybyłem tutaj. I każdego dnia pragnę stąd uciec.
Myślę o żydach w Polsce. Wśród Polaków Żydzi mają wielu wrogów. Ale nawet wśród wrogów zachowali swą żydowską duszę. A tutejsi Żydzi, w swoim państwie, nie zachowali jej. Zupełnie jak w czasach opisywanych w Biblii. Bóg szykuje katastrofę tym Żydom bez dusz. Kiedyś może dopiszą nowy rozdział do Biblii i będzie w nim napisane, że Bóg zesłał sto milionów Arabów, aby rozgromili lud Izraela za jego grzechy.
– Tak? To pewnie z powodu ich grzechów – rzekł Aaron – Bóg zesłał Hitlera?
– Bóg zesłał Hitlera, ponieważ Bóg jest szalony. Zyd zna Boga i wie, jak On działa. Żyd zna Boga, a Bóg od pierwszego dnia, w którym stworzył człowieka, źli się na niego od rana do nocy. To dlatego mówi się, że Żydzi są narodem wybranym. Goj uśmiecha się: Bóg jest miłosierny, Bóg kocha, Bóg jest dobry. Ale Żyd się nie uśmiechnie… Żydzi znają Boga innego niż ten w snach gojów, znają Go z życia. Żyją z Nim każdego dnia. On dla Żyda jest rozgniewanym ojcem. Szalonym, okrutnym ojcem, i to już do trzech tysięcy lat!
Zasadził się na Aarona, do mnie odwróciwszy się plecami… ten zgorzkniały, kaleki starzec, który powinien teraz leżeć w łóżku pod opieką lekarza, otoczony rodziną, z głową na śnieżnobiałej poduszce i spokojnie oczekiwać na śmierć.
– Zanim będzie za późno, panie Roth, zanim Bóg ześle Arabów, którzy w imię Allacha urządzą Żydom krwawą rzeź, chciałbym złożyć dar…
Miałem zamiar powiedzieć mu, że trafił do niewłaściwej osoby, do nie tego Rotha.
– Jak mnie pan odnalazł? – zapytałem.
– Nie było pana w hotelu King David, więc przyszedłem tutaj na obiad. Zawsze tu zachodzę coś zjeść… A dziś wchodzę i widzę pana… – stwierdził i dodał ponuro: – Jak zwykle mam szczęście.
Z kieszeni na piersi wyciągnął kopertę. Zajęło mu to sporo czasu, gdyż straszliwie drżały mu ręce.
Przypominał w tym jąkałę, usiłującego wymówić długie i skomplikowane słowo. Miałem aż za dużo czasu, by powstrzymać go i skierować z jego darem pod właściwy adres, zamiast tego jednak pozwoliłem wręczyć sobie kopertę.
– A jak się pan nazywa? – spytałem znowu. Czując na sobie spojrzenie Aarona, niemal pewną ręką wsunąłem kopertę do kieszeni na swojej piersi.
– Smilesburger – odparł i podjął rytuał umieszczenia kapelusza z powrotem na głowie.
Dramatyczny rytuał z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem.
– Masz pan walizkę? – zapytał Aaron.
– Wyrzuciłem – łagodnie odpowiedział zagadnięty.
– Błąd.
Pan Smilesburger z ogromnym wysiłkiem podniósł się z krzesła, na którym jeszcze zdążył zakołysać się niebezpiecznie, nim odzyskał równowagę, podpierając się kulami.
– Żadnych walizek – wymamrotał – żadnych Żydów…
Jego wyjście z kafejki, ubarwione postukiwaniem kul o podłogę, było równie dramatyczne jak wkładanie kapelusza. Ten starzec przywiódł mi teraz na myśl chłopa orzącego błotniste pole rozwaloną, prymitywną sochą.
Wyjąłem z kieszeni marynarki podłużną, białą kopertę, zawierającą dar Smilesburgera. Było na niej nagryzmolone wielkimi, nierównymi kulfonami – literami, z których dzieci pracowicie składają „Ala ma kota” – nazwisko, które nosiłem od urodzenia, którym sygnowałem wszystkie moje powieści; którym wybawca Jinx posługiwał się w wielu miastach – od Jerozolimy do Gdańska.
– A więc oto chodzi – odezwałem się. – O wyłudzanie pieniędzy ze skarpet staruszków… O wytrząsanie oszczędności z kieszeni poczciwych Żydów. Urocza sztuczka. – Zacząłem otwierać kopertę stołowym nożem i zapytałem Aarona: – Jak sądzisz: ile?
– Milion dolarów – odpowiedział.
– Ja mówię, że pięćdziesiąt. Dwie dwudziestki i dziesiątak.
Cóż, okazało się, że się pomyliłem. Natomiast Aaron miał rację. Najwyraźniej ukrywając się po ukraińskich lasach poznał życie lepiej ode mnie – gdyż ja jako dziecko uganiałem się po szkole i placach zabaw w Newark. Tak, Aaron miał rację: czek wystawiony przez jeden z nowojorskich banków opiewał na sumę miliona dolarów i ja mogłem go zrealizować. Przyjrzałem się dokładnie, próbując doszukać się czegoś, co obróciłoby sprawę w toporny żart… ale niczego nie znalazłem. Czek został wystawiony w ubiegły czwartek – 21 stycznia 1988 roku.
– To mi daje do myślenia – powiedziałem, podając przez stół czek Aaronowi. – I przywodzi na myśl pewien fragment z twórczości Dostojewskiego.
– Który? – zainteresował się Aaron, skrupulatnie, z obu stron oglądając kwit.
– Pamiętasz, jak w „Zbrodni i karze” Swidrygajłow zwabia Dunię, siostrę Raskolnikowa, do swojego mieszkania? Zamyka za sobą drzwi, chowając klucz do kieszeni, a potem niczym wąż zabiera się do dzieła… Chce ją posiąść, jeśli trzeba to nawet siłą. Jednak ku jego zdumieniu, w momencie kiedy zdołał już ją zagonić do kąta, ta piękna, dobrze wychowana Dunia wyciąga z torebki pistolet i celuje mu prosto w serce. Dostojewski wzniósł się na szczyty, opisując tę scenę, reakcję napastnika, myśliwego, który sam stał się zwierzyną.
– Odśwież mi pamięć – poprosił Aaron.
– „To – powiedział Swidrygajłow – wszystko zmienia”.
ROTH: Powieść „Badenheim 1939” określano mianem fantasmagorycz-nej, mrocznej i tak dalej.
Jednak mnie nie odpowiada żaden z przymiotników. Przed czytelnikiem tej książki stoi zadanie zrozumienia, na czym polegała transformacja przyjemnego, austriackiego regionu, prawdziwej enklawy żydowskiej, w ponure miejsce, gdzie „przesiedlano” Żydów z Polski – i wysnucia analogii z rzeczywistymi wypadkami, poprzedzającymi hitlerowski holocaust. Zarazem twój obraz Badenheimu i jego żydowskich mieszkańców jest iście groteskowy. Postępują oni jak dzieci, nie potrafiąc wyciągać logicznych wniosków. W tej powieści zagrożenie nie narasta stopniowo, tak jak to się zwykle dzieje w życiu. Na bohaterów spadają po prostu ciosy, których nie wyjaśniasz ani nie opisujesz, wspominając o nich ledwie skrótowo. Czy zechciałbyś skomentować te moje uwagi do książki, która znalazła uznanie krytyki i jest prawdopodobnie najbardziej znaną powieścią twego autorstwa w Ameryce? Jakie związki zachodzą pomiędzy fikcyjnym światem „Badenheimu” a rzeczywistością historyczną?
APPELFELD: „Badenheim 1939” przenikają raczej dziecięce wspomnienia. Każdego lata moja rodzina, podobnie jak inni ludzie z burżuazji, wybierała się do kurortu. Każdego lata próbowaliśmy znaleźć spokojne miejsce, gdzie jacyś osobnicy nie szemrali na korytarzach, nie szeptali do siebie po kątach, nie mieszali się w nieswoje sprawy i, oczywiście, nie mówili w jidysz. Jednak co roku, tak jakby ciążyło nad nami jakieś zaklęcie, trafialiśmy znowu w środowisko Żydów, co denerwowało i degustowało moich rodziców.
Читать дальше