Przyjęło się bowiem w codziennym języku naszych dziadów, którzy wybrali emigrację, uważać supermana naszego plemienia za figurę nieco patetyczną. Gojowie mieli swoich groteskowych herosów, a my mieliśmy Moszego Pipika.
Szedłem ulicami Jerozolimy i śmiałem się do rozpuku. Zaśmiewałem się, nie próbując się nawet opanować, zarykiwałem się wprost z oczywistości własnego pomysłu; pomysłu, który przerodził się w dowcip – „Przecież to Mosze Pipik!” I naraz poczułem, że wstąpiła we mnie na nowo dawna siła, dawny upór i zręczność, jakich przez długie miesiące tak bardzo mi brakowało. Ta sama moc, którą posiadałem, nim wpadłem w sidła halcionu, ta werwa, której nie były w stanie osłabić żadne niepowodzenia, werwa stanowiąca przeciwieństwo melancholii czy wyrzutów sumienia. Poczułem się, jakbym wrócił do czasów szczęśliwego dzieciństwa, wiele, wiele lat wstecz-kiedy dostałem świeży, dziewiczy majątek wyobraźni, naruszony potem w dorosłym życiu przez takie historie, jak na przykład poczucie winy. Jakim cudem odzyskałem ten stan świadomości, pozostawało zagadką, lecz chciałem, by trwał w moim umyśle choćby tylko chwilę dłużej. Mosze Pipik! Rewelacja!
Doszedłem do głównego targu, gdzie pełno było kupujących, i tam uciąłem sobie kilkuminutową przechadzkę po straganach, zafascynowany tym zgiełkiem handlowego dnia; zgiełkiem, dzięki któremu paradoksalnie potrafiłem myśleć jaśniej.
Ani sprzedawcy wrzeszczący po hebrajsku ceny swoich towarów lub też pakujący do toreb rzeczy już sprzedane, ani kupujący kręcący się wśród straganów z pośpiechem ludzi, którym cenna każda upływająca minuta, nie wydawali się w najmniejszym stopniu wystraszeni perspektywą, że oto zaraz wybuchnie tu bomba, podłożona gdzieś przez bojowników z OWP; albo że niebawem rozpocznie się chaotyczna strzelanina i zginie wiele osób. Przy tej całej nienawiści dzielącej izraelskich żołnierzy i rozwścieczonych arabskich bojówkarzy, przy tych nieustannych potyczkach na terytoriach okupowanych, obrzucaniu się gazem łzawiącym w rejonie starej Jerozolimy – ledwie kilka kilometrów stąd – zdawało się, że ci targujący się tutaj stanowią wyborny cel dla jakiegoś zamachu terrorystycznego. A jednak ożywienie nie przygasało nawet na moment, towary i pieniądze przechodziły z rąk do rąk. Zakup jedzenia na kolację był istotniejszy od faktu, iż ryzykuje się życie.
To takie ludzkie: odrzucić od siebie myśl o grożącym niebezpieczeństwie i wejść między stragany pełne pięknej oberżyny, dojrzałych pomidorów i świeżego mięsa. Pewnie pierwsza rzecz, jakiej uczą w szkołach dla terrorystów, to zasada, że ludzie nigdy nie dbają mniej o swoje bezpieczeństwo niż podczas robienia zakupów. W następnej kolejności najlepiej podkładać ładunki wybuchowe w burdelach.
Przy końcu zaułka, gdzie mieli swe stanowiska rzeźnicy, dostrzegłem klęczącą przy jednym z kubłów z mięsnymi odpadkami kobietę o wielkiej, okrągłej twarzy. Miała może ze czterdzieści lat, okulary na nosie i ubranie, które bynajmniej nie kojarzyło się z żebraczym strojem. To właśnie jej bardzo zwyczajne odzienie zwracało uwagę – klęczała bowiem na bruku, mokrym od cuchnącej zwierzęcej krwi, zaśmieconym i zapaskudzonym, czym się tylko dało – i szperała jedną ręką w kuble, podczas gdy w drugiej trzymała nienagannie prezentującą się torebkę. Kiedy zdała sobie sprawę, że ją obserwuję, podniosła wzrok i spojrzała na mnie bez cienia zażenowania. Wyjaśniła nie po hebrajsku, lecz w dziwnie brzmiącej angielszczyźnie.
– To nie dla mnie.
Następnie wróciła do swoich poszukiwań z zapałem, który szczerze mnie zdumiewał. Ruchy miała szybkie, oczy zaś skupione na pojemniku przed nią. Nie byłem w stanie jej tak pozostawić.
– W takim razie dla kogo?
– Dla przyjaciółki – powiedziała nurkując przy tym w kuble – Ona ma szóstkę dzieci.
Powiedziała mi: „Jak coś zobaczysz…”
– Na zupę? – zapytałem.
– Tak. Wrzuca to wszystko do kotła, dodaje coś jeszcze i… wychodzi jej zupa.
Pomyślałem sobie: powiedz jej teraz – „Proszę, oto czek na milion dolarów. Niech pani za te pieniądze nakarmi swoją znajomą i jej dzieci”. No, dalej, daj jej ten czek, myślałem. Nieważne, czy jest normalna czy stuknięta, czy rzeczywiście ma tę przyjaciółkę czy nie. Ona jest w potrzebie, a ty masz ten czek – wyjmij go, daj jej i odejdź. Niepotrzebnie w ogóle go wziąłeś!
– Philip! Philip Roth!
Wiedziony pierwszym impulsem nie chciałem się nawet odwracać, by przekonać się, któż to znowu sądzi, że mnie poznaje -«- tylko uciec, wmieszać się w tłum. Tylko nie to, myślałem, nie chcę następnego miliona dolarów. Zanim jednak zdążyłem się ruszyć, tamten człowiek był już przy mnie.
Uśmiechał się od ucha do ucha i wyciągał rękę na powitanie – niski, przysadzisty facet w średnim wieku, o ciemnej cerze, mocno pomarszczonej twarzy, z czarnymi, sumiastymi wąsami i szopą zupełnie siwych włosów na głowie.
– Philip – powiedział ciepło, chociaż cofnąłem się ostrożnie i nie odpowiadałem na jego powitanie.
Zaśmiał się. – Philipie! Nie poznajesz mnie nawet. Spasłem się i dostałem zmarszczek od zmartwień… Nie pamiętasz mnie? Tobie urosło tylko czoło… a mnie te śmieszne włosy! Jestem Zee, Philipie. Masz przed sobą George’a.
– Zee!
Uścisnąłem go serdecznie, a tamta grzebiąca w odpadkach kobieta obrzuciła nas, obejmujących się, nieprzychylnym spojrzeniem i ze złością rzekła coś na głos – tym razem już nie po angielsku. Potem szybko odeszła, bez ochłapów dla swej znajomej, no i bez miliona dolarów. Oddaliła się jakieś dwadzieścia metrów od nas, tam nagle przystanęła, zwróciła się znów w naszą stronę i z bezpiecznego dystansu zaczęła wrzeszczeć tak głośno, że ludzie zwrócili na nas uwagę. Zee także popatrzył w jej kierunku i przysłuchiwał się. Zaśmiał się, choć nie był to śmiech nazbyt wesoły, gdy pojął w czym problem. Otóż sprawa dotyczyła jego.
– Kolejna znawczyni – wyjaśnił – arabskiej mentalności. Wszędzie pełno takich znawców… na uniwersytetach, w wojsku, na rogach ulic, na bazarach…
„Zee” to przezwisko Ziada, George’a Ziada (x), którego spotkałem po ponad trzydziestu latach.
Ostatnio widziałem go w połowie lat pięćdziesiątych, kiedy mieszkaliśmy w jednym akademiku w Chicago. Ja wtedy robiłem dyplom z literatury angielskiej, a George był na kierunku „Religia i sztuka”. Większość z około dwudziestu pokojów w domu studenckim, niewielkim neogotyckim budynku położonym w pobliżu terenów uniwersyteckich, zajmowali młodzieńcy mający coś wspólnego z Kościołem Uczniów Chrystusa, ale zwykle znajdowało się i miejsce dla autstsajderów takich jak my dwaj. Pokoje na naszym piętrze były słoneczne i niezbyt drogie i – mimo zakazów obowiązujących na chyba wszystkich uczelniach – jeśli miało się odwagę, to dawało się czasem przemycić późnym wieczorem na chatę jakąś dziewczynę. Zee nie cierpiał pod tym względem na brak odwagi, a i zapału przy okazji także. Miał podówczas nieco ponad dwadzieścia lat, był niewysoki i zwinny, zawsze schludnie ubrany. Był też przystojny w pewien romantyczny sposób, no i miał się czym pochwalić – jako wykształcony Egipcjanin, który zapisał się na chicagowski uniwersytet, by studiować Dostojewskiego i Kierkegaarda. Snobistyczne podlotki z Chicago zwykle nie potrafiły mu się oprzeć.
– Mieszkam tutaj – odpowiedział, gdy zapytałem go, co porabia w Izraelu. – W Ramallah. Na terytoriach okupowanych.
– A nie w Kairze?
– Nie pochodzę z Kairu.
Читать дальше