Wiele lat po wojnie, kiedy usiłowałem odnaleźć ślady swego dzieciństwa sprzed holocaustu, odkryłem, iż ten kurort zająt szczególne miejsce w mojej pamięci. Dawne twarze odżyły na nowo.
Groteska wymieszała się z tragedią. Wspomnienia przywiodły ludzi z powrotem do Badenheim…
Zaczęli znowu zwierzać się i rozmawiać ze sobą. Ludzie pozwolili sobie nie tylko na noszenie ekstrawaganckich strojów, ale także na głośne i otwarte wyrażanie poglądów. Mężowie czasem tracili swe ukochane żony i niekiedy ciszę wieczorów przerywały samobójcze strzały, przypieczętowujące miłosne rozczarowania. Oczywiście, mogłem pozbierać te okruchy życia i stworzyć z nich własne dzieło. Jednak nie byłem w stanie. Za każdym razem, gdy usiłowałem rekonstruować w pamięci tamte kurorty, ich miejsce zajmowały kolejowe transporty jadące do obozów. Moje skryte dziecięce marzenia zagłuszał stukot kół o szyny.
Zły los naznaczył tych ludzi, tkwił w nich jak ukryta choroba. Zasymilowani Żydzi stworzyli strukturę ludzkich wartości i patrzyli na świat z jej perspektywy. Byli pewni, że nie są już Żydami i to co dotyczyło „Żydów”, nie dotyczyło ich samych. To dziwne przekonanie zmieniło ich w ślepe albo prawie ślepe stworzenia. Zawsze uwielbiałem zasymilowanych Żydów, ponieważ to oni zachowali typowo żydowski charakter i oni też chyba doświadczyli na sobie żydowskiego przeznaczenia.
Aaron wrócił do domu autobusem około drugiej, zaraz po tym jak zakończyliśmy rozmowę na temat powieści „Badenheim 1939”, którą następnie zredagowaliśmy pisemnie. Przez ten cały czas starałem się odganiać od siebie powracającą natrętnie myśl o czeku od Smilesburgera. PQ drugiej ruszyłem na miejscowy targ i dalej ku zrujnowanemu, robotniczemu osiedlu, gdzie – przy małej uliczce na OhelMosze – zajmował pokój mój kuzyn Apter. Myślałem sobie po drodze, że pan Smilesburger to nie pierwszy filantrop, składający Żydom taki hojny dar. Pewnie nie ma tygodnia, by nie przysyłano tu, do tego właśnie miasta, czeków wystawianych lekką ręką, a opiewających na sumy dwa razy większe niż ta na czeku w mojej kieszeni. Filantropami byli nie tylko milionerzy – również niepozorni ludzie pokroju Smilesburgera zapisywali nieustannie Izraelowi swoje fortuny. To część tradycji zapoczątkowanej przez Rothschildów – udzielanie wsparcia finansowego Żydom w potrzebie lub w niebezpieczeństwie. To, przynajmniej z punktu widzenia szczodrob-liwych dobrodziejów, pozwalało usunąć część przeszkód trapiących Żydów na przestrzeni historii. Tak, dałoby się przytoczyć kilka obiektywnych powodów, dla których wciąż płyną datki, choć mnie osobiście wydało się to trudne do pojęcia.
Targały mną sprzeczne i pomieszane myśli. Rzecz jasna nadeszła pora, by skontaktować się z moją panią prawnik, aby ona z kolei porozumiała się z tutejszą palestrą (bądź tutejszą policją) i wszczęła czynności prowadzące do wyplątania mnie z tej nieszczęsnej afery. Zdeprymowała mnie mocno ta historia z milionem dolarów. Mówiłem sobie, że powinienem natychmiast zadzwonić do Nowego Jorku, zamiast jednak to uczynić, szwendałem się po starym targu na ulicy Agryppów, kierując się nie rozwagą, ostrożnością czy obawą, tylko niejasnym, lecz silnym pragnieniem, by ta sprawa potoczyła się własnym torem bez mojej interwencji. Być może stawałem się na powrót pisarzem, odzyskiwałem siły twórcze; chciałem na wszystko spojrzeć chłodnym, obiektywnym okiem dziejopisa, tak jak to byłem w stanie robić dawniej, przed chorobą. Dzień wcześniej powiedziałem Aaronowi, że niczego nie pragnę bardziej – po tych długich miesiącach obracania się w wirze subiektywnych złud i majaków – jak zdjąć uwagę ze swojej osoby, spojrzeć ciekawie na otaczający świat. Niechże on, podszywający się pode mnie człowiek, sam doprowadzi siebie do wariactwa, a ja zafunduję sobie długi, zasłużony urlop. Przy Aaronie, myślałem, można bez trudu nauczyć się skromności, nauczyć się tego, by nie koncentrować się na własnych problemach. Zapomnieć o sobie, a tamtemu dać wolną rękę… I jeśli to się powiedzie, zamieszkać na zawsze w domu czystego obiektywizmu.
Skoro jednak celem miało być „osiągnięcie neutralności”, to po co przyjąłem ten czek; czek, który oznaczać może tylko kłopoty?
Ten drugi… Mój dubler… Oszust… Dopiero w tamtej chwili zdałem sobie sprawę, że określając go w ten sposób, w pewnym sensie leję wodę na jego młyn. Nie było i nie ma „tego drugiego”. Pomyślałem, że ten rodzaj obsesji – dublerzy – przewija się przez moje powieści; że często pisałem o zmaterializowanych wcieleniach ukrywanych przez bohaterów nieprawości i zboczeń, skłonności wyrywających się spod kontroli, grzesznych sekretów pozornie nieskazitelnych, niczym dziewiętnastowieczni angielscy dżentelmeni, postaci. Potrafiłem konstruować takich podzielonych, rozdwojonych wewnętrznie bohaterów i zdawało mi się, że wiem o nich wszystko, że znam ich na wylot. Tyle iż tym razem nie chodziło o rozszyfrowanie postaci z książki innego autora ani też o stworzenie jej przeze mnie. Chodziło o człowieka z krwi i kości, zadomowionego w apartamencie numer 511 hotelu King David, który wcale nie był innym mną, drugim mną, nieodpowiedzialną wersją mnie… Ani też uosobieniem mych dewiacji, ani moim przeciwieństwem, inkarnacją, ucieleśnieniem moich najgorszych fantazji. Całkiem zwyczajnie zamieszanie wprowadził ktoś, kto nie był mną, ktoś mi obcy, kto używał mojego nazwiska; ktoś z kim nie byłem związany. Myślenie o nim jako o dublerze było nadaniem mu destruktywnego statusu cieszącego się złą sławą, a także prestiżowego archetypu. Podobnie kojarzyło się słowo oszust; zdawało się pobrzmiewać groźnie niczym gracz Dostojewskiego. Oszuści to zazwyczaj zawodowcy, a ten to po prostu dwulicowy cwaniaczek. Ten…? Nazwij go! Tak, powiedziałem sobie, nazwij go teraz! Daj mu jakieś imię i nazwisko. Trafne nadanie mu imienia i nazwiska zadziała jak egzorcyzmy, myślałem, da ci nad nim władzę. Trzeba go nazwać! To jego anonimowość tak mnie właśnie wytrącała z równowagi. Nazwać go! Kim jest ten szalbierz? Fakt, że nie ma nazwiska, czyni tu z niego zagadkę. Trzeba go nazwać! Skoro ja jestem Philip Roth, to on nazywa się…
Mosze Pipik.
Ależ naturalnie! Ile wściekłości mogłem sobie zaoszczędzić wcześniej. Mosze Pipik – to nazwisko bawiło mnie jeszcze, nim przeczytałem pierwszy raz o perypetiach doktora Jekylla i pana Hyde’a.
Pipik; nazwisko, którego nie wypowiadano przy mnie od czasów mego dzieciństwa, kiedy to z nabożeństwem słuchałem opowieści o krewnych, o ich kłótniach, chorobach, sukcesach w pracy, niedolach i tak dalej. Gdy w tamtych czasach jeden z nas, smarkatych chłopców, powiedział lub zrobił coś wyjątkowo psotnego, wówczas rozlegał się głos ciotki czy wuja, którzy odzywali się udając zagniewanych: „A to dopiero Mosze Pipik z ciebie!” i określony w ten sposób mały delikwent stawał się wtedy – wśród śmiechu i uwag – figurą, na której skupiała się uwaga całej rodziny, dzieckiem dumnym z tego właśnie powodu, ale i lekko zmieszanym, ponieważ spadała nań rola niekoniecznie uważana za najzaszczytniejszą w chłopięcych wyobrażeniach o sobie. Mosze Pipik! To prześmiewcze imię i nazwisko dałoby się przetłumaczyć jako Mojżesz Pępek. Pewnie wielu żydowskim rodzinom powiązanym w ten czy inny sposób z moją familią kojarzyło się ono z postacią chłopczyka, szczeniaka pragnącego zabłysnąć, dzieciaka, które jeszcze zlewa się w gacie; z kimś, kto jest odrobinę komiczny, śmieszny, a przy tym dziecinny i noszący ze sobą ten swój infantylizm nawet za dorosłych lat. Nazwisko oznaczające tę rzecz, która dla dzieci jest nieważna, a przypomina zawiązany koniec balona, która jest przyzwoita i nieprzyzwoita jednocześnie, nie jest ani parszywa, ani zanadto godna szacunku, znajdująca się na tyle blisko genitaliów, by było to intrygujące, a mimo to w jakimś sensie bezsensowna i bezużyteczna, nie spełniająca żadnych widocznych funkcji – samotne archeologiczne i anatomiczne świadectwo przeciętej wspólnoty z protoplastami, ślad po okresie płodowym, gdy dzisiejszy ktoś był jeszcze nikim, nikłym zarodkiem ze szczątkiem tego, co później miało się rozwinąć w ludzki mózg. Pipik… to mógł być także delficki pępek świata. Co właściwie delficki pępek usiłował przekazać? Tego tak do końca nikt nigdy nie pojął. Proszący o radę odchodzili z jednym jedynym, tajemniczym słowem, słowem wieloznacznym, dźwiękową enigmą dwóch sylab i końcowego cmoknięcia, miękko zamykającego ową krótką wypowiedź. No i jeszcze imię Mosze, czyli Mojżesz, które nawet pozbawionym głębszej wiedzy o świecie, wyrastającym w cieniu zarabiających pieniądze i mądrze gadających starszych, chłopcom dziwnie rozbrzmiewało w uszach.
Читать дальше