Detlef przyleciał za mną, a za nim oczywiście dwóch cywilnych gliniarzy. W końcu zachowywaliśmy się wystarczająco podejrzanie. Gliny właściwie wcale nie musiały za nami ganiać. Bo jeszcze zanim do nas dolecieli, rzuciły się na nas babsztyle i zgredy z wagonu, złapały nas za łachy i zaczęły się histerycznie wydzierać: – Tu są, tu są! Policja! – Poczułam się jak taka wyjęta spod prawa z westernu, która zaraz zadynda na najbliższym drzewie.
Wczepiłam się w Detlefa. Kiedy znaleźli się przy nas gliniarze, jeden powiedział. – Nie ma co się zgrywać na Romea i Julię. Idziemy, idziemy.
Zapakowali nas do volkswagena-busa i zabrali na komisariat.
Gliniarze byli dla mnie bardzo nieprzyjemni, ale nic ode mnie nie chcieli. Powiedzieli mi tylko, że przyskrzyniają mnie już po raz trzeci i, że mam u nich osobny segregator akt Jeden wystukał na maszynie protokół i musiałam podpisać. Nawet już nie zawiadamiali mojej mamy. Byłam dla nich jednym z wielu beznadziejnych przypadków, o których trzeba będzie jeszcze napisać parę protokołów, zanim postawią przy moim nazwisku krzyżyk
Detlefa wypuścili razem ze mną po niecałej godzinie. Ponieważ odebrali nam towar, trzeba było iść na rynek i kupić nowe dwie ćwiartki. Na szczęście mieliśmy przecież forsę.
Tajniacy z dworca Zoo znali mnie po pewnym czasie właściwie wszyscy i zostawiali mnie w spokoju. Jeden z nich był nawet całkiem fajny. Taki młody, z południowoniemieckim akcentem. Kiedyś zaszedł mnie z tyłu i nagle podetknął znaczek pod nos. Myślałam, że się zesram ze strachu. Ale on się roześmiał i zapytał, czy czekam na klientów. Jak zwykle udawałam naiwną: – Skąd, a wyglądam na taką?
Ale on wiedział lepiej. Nawet nie chciał zajrzeć do mojej plastikowej torby. Powiedział tylko: – Na parę dni przestań się tu kręcić. Inaczej będę cię musiał przymknąć. – Może zresztą nie był miły, tylko za leniwy, żeby mnie ciągnąć na komisariat. Ci z komisariatu też mieli dosyć pisania ciągle tych samych raportów o czternastoletnim półtrupie.
Po tym, jak mnie i Detlefa zwinęli na dworcu Kurfürstendamm, musieliśmy kupić towar u jakiegoś obcego handlarza, bo naszego nie mogliśmy już znaleźć. Poszliśmy do szaletu przy Winterfeldplatz, żeby sobie władować. Szalet był kompletnie zdewastowany. Nawet wody w kranach nie było.
Wypłukałam strzykawkę w cuchnącym sraczu. Często tak robiłam, bo w niektórych szaletach był za duży ruch, żeby płukać sprzęt na widoku, w umywalce.
Ta hera od obcego handlarza jakoś mnie dziwnie trzepnęła. Padłam na pysk w ten syf przy sraczu. Wprawdzie zaraz się podniosłam, ale w dalszym ciągu byłam kompletnie otumaniona. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poszliśmy do „Soundu”. Detlef poszedł poszaleć na parkiet, a ja stanęłam koło automatu z sokiem pomarańczowym. U góry była w nim taka dziurka. Oparłam się o automat, wsadziłam przez tę dziurkę dwie połączone słomki i piłam nie płacąc ani feniga, dopóki w pewnej chwili nie musiałam lecieć do kibla, żeby się wyrzygać.
Jak wróciłam, przyczepił się do mnie jeden z facetów z obsługi. Powiedział, że jestem jedną z tych pierdolonych ćpunek i, że mam z nim pójść. Chwycił mnie za ramię i siłą ciągnął przez całą budę. Otworzył drzwi od magazynku, gdzie składowali skrzynki z napojami. Zobaczyłam wysoki barowy stołek.
Od razu wiedziałam, co zaraz będzie. Często w każdym razie o tym słyszałam. Że ćpunów i innych ludzi, których chcą się pozbyć z dyskoteki, rozbierają do goła i przywiązują do barowego stołka. Potem tłuką ich pejczem albo czym popadnie. Słyszałam o paru, którzy po takim zabiegu w magazynku z napojami w „Soundzie” całe tygodnie przeleżeli w szpitalu z urazem czaszki i połamanymi gnatami. Tak miękli, że nawet nie sypali na policji. Ci z obsługi robili to nie tylko z sadyzmu, chcieli, żeby w „Soundzie” nie było ćpunów, bo przecież władze bez przerwy groziły im zamknięciem tej budy. Ćpunki, które spały z tymi z „Soundu”, nigdy nie miały żadnych zgrzytów. Ten „Sound” to była kompletnie śmierdząca sprawa, fedyby rodzice wiedzieli, co jest tak naprawdę grane w „najnowocześniejszej dyskotece Europy”, toby chyba nigdy tam nie puścili swoich dzieci. Bez przerwy odchodził handel prochami, alfonsy przygadywały sobie nastolatki, a ci z obsługi dyskoteki nawet nie próbowali przeszkadzać.
No więc stanęłam przy tych otwartych drzwiach magazynu i wpadłam w kompletną panikę. Nie wiadomo skąd wzięłam jeszcze tyle siły, że wyrwałam się temu facetowi i jak szalona pognałam do wyjścia. Zanim mnie znów dorwał, zdążyłam wylecieć na ulicę. Chwycił mnie i z całej siły pchnął na jakiś samochód. Nawet nie czułam siniaków. Ogarnął mnie tylko nagle paniczny strach o Detlefa. Wiedzieli przecież, że zawsze jesteśmy razem. A nie widziałam go od czasu, jak kompletnie naćpany poszedł na parkiet.
Poleciałam do budki i zadzwoniłam na policję. Powiedziałam glinom, że właśnie katują w „Soundzie” mojego chłopaka. Gliniarze wyglądali na zachwyconych tą wiadomością. Już po paru minutach przyjechała ich pełna buda. Chcieli mieć wreszcie dowody przeciwko „Soundowi”, żeby móc zamknąć tę spelunę. Co najmniej dwunastu gliniarzy przekopało „Sound” w poszukiwaniu Detlefa. Ale kamień w wodę. Wpadłam wtedy na pomysł, żeby zadzwonić do Rolfa. Detlef już leżał w łóżku.
Gliniarze powiedzieli: – Pewnie jesteś naćpana. Nie próbuj z nami więcej takich numerów. – Jechałam do domu i poważnie zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę nie dostaję powoli świra od tych prochów.
Jedyną konsekwencją moich licznych zatrzymań było wezwanie na policję kryminalną. Miałam się stawić następnego dnia po południu w komendzie przy Gothaer Strasse, pokój 314. Numeru tego pokoju nigdy nie zapomnę, bo potem często tam chodziłam.
Ze szkoły poszłam najpierw do domu, żeby sobie jeszcze władować porządną działkę. Pomyślałam sobie, że jak będę naćpana, to mi gliny będą mogły naskoczyć. Ale nie miałam już cytryny, a towar wyglądał na dosyć zanieczyszczony. W tym czasie był już zresztą coraz bardziej zanieczyszczony. Proszek przechodził z rąk do rąk, od rekinów przez średnich handlarzy do drobnych dostawców i każdy coś tam dosypywał, żeby więcej z tego interesu wyciągnąć.
Jakoś musiałam rozpuścić ten kompletnie zanieczyszczony towar. Wzięłam po prostu ocet, bo tam przecież też jest kwas. Wlałam trochę octu z butelki na łyżkę, na której była już hera. Trochę za dużo mi się chlapnęło, więc musiałam władować ten roztwór octu, bo inaczej cała działka poszłaby na straty.
Ledwie wtryniłam sobie to świństwo, urwał mi się film. Ocknęłam się dopiero po jakiejś dobrej godzinie. Strzykawka dalej była wbita w ramię. Cholerycznie bolała mnie głowa. Najpierw w ogóle nie mogłam się podnieść. Myślałam już, że się dorobiłam na amen i zaraz wykituję. Leżałam na podłodze i ryczałam. Czułam potworny strach. Nie chciałam umrzeć tak sama. Normalnie na czworakach dolazłam jakoś do telefonu. Męczyłam się na pewno z dziesięć minut, zanim udało mi się wykręcić numer do mamy do pracy. Powtórzyłam tylko parę razy: – Mamusiu, proszę, przyjdź, umieram.
Kiedy mama przyszła do domu, jako tako się już trzymałam na nogach. Wzięłam się jakoś w kupę, chociaż dalej formalnie pękała mi głowa. Powiedziałam: – Znowu miałam coś z tym cholernym układem krążenia.
Mama chyba się domyśliła, że znowu sobie władowałam. Miała kompletnie zrozpaczoną minę. Nawet się nie odezwała. Cały czas tylko patrzyła na mnie takim smutnym, zrozpaczonym wzrokiem. Nie mogłam wytrzymać tego jej spojrzenia. Normalnie wwiercało mi się w moją pękającą z bólu głowę.
Читать дальше