Musiałam iść z mamą do domu, a nie miałam działki na jutro. Rano mama wyciągnęła mnie z łóżka. Popatrzyła mi w twarz: – Dziecko, jakie ty masz oczy. Zupełnie bez wyrazu. Widzę w nich tylko strach i rozpacz.
Kiedy mama poszła do pracy, popatrzyłam w lustro. Po raz pierwszy przyjrzałam się swoim oczom na głodzie. Zostały prawie same źrenice. Całkiem czarne i całkiem otępiałe. Rzeczywiście kompletnie bez wyrazu. Zrobiło mi się gorąco. Umyłam twarz. Zaczęłam marznąć, więc wlazłam do wanny z gorącą wodą. Potem nie miałam odwagi wyjść, bo w łazience było dla mnie o wiele za zimno. Cały czas dolewałam gorącej wody. Musiałam jakoś przeczekać do południa. Bo przed południem nie było szans, żebym podłapała na dworcu jakiegoś klienta albo znalazła kogoś, kto by mi odpalił trochę hery. Przed południem nikt nic nie miał. Teraz w ogóle trudno było znaleźć kogoś, kto by chciał się podzielić. Axel i Bernd niesamowicie się szczypali z każdą odrobinką. Sami potrzebowali każdej ćwiartki, bo z trudem udawało im się zarobić na tyle, ile musieli mieć. Nawet Detlef zrobił się żyła, jeśli idzie o herę. A reszta ludzi, każdy by wolał wyrzucić, niż się z kimś podzielić.
Kiedy febra zaczęła się robić coraz gorsza, zmusiłam się do wyjścia z wanny, żeby poszukać w domu jakiejś forsy. Duży pokój zawsze był teraz zamknięty na klucz. Wymyślił to Klaus, facet mojej mamy, bo twierdził, że mu niszczę płyty. Ale ja już dawno się nauczyłam otwierać te drzwi kawałkiem drutu. W dużym pokoju nie było ani grosza. Przypomniałam sobie wtedy o puszce po piwie na lodówce. Mama wrzucała do niej nowe pięciomarkówki.
Trzymałam ciężką puszkę w ręce, drżałam, bo byłam na febrze, ale też i trochę dlatego, że miałam zamiar okraść własną matkę. To była rzecz, której autentycznie jeszcze dotąd nie zrobiłam. Uważałam to zawsze za absolutne dno. Tym się jeszcze różniłam od innych narkomanów. Na przykład Bernd, przyjaciel Detlefa, bez przerwy coś wynosił z mieszkania rodziców. Telewizor, ekspres do kawy, elektryczny nóż do chleba, autentycznie wszystko, co dało się spuścić za parę marek na herę. Jak dotąd, opyliłam tylko wszystko, co miałam z biżuterii, i prawie wszystkie płyty.
Wysypałam te pięciomarkówki z puszki. Akurat niedawno cena ćwiartki na rynku spadła o piątkę, z czterdziestu na trzydzieści pięć marek. Czyli, że musiałam mieć siedem piątek. Obliczyłam: ponieważ od klienta biorę najczęściej czterdzieści, to mi zawsze ta piątka zostanie. Czyli spokojnie mogę codziennie dorzucać do puszki jedną pięciomarkówkę. i już za tydzień długu nie będzie, a mama pewnie w ogóle nic nie zauważy. Pojechałam więc z siedmioma piątkami na rynek, który przed południem był pod stołówką politechniki, kupiłam działkę i już kompletnie na głodzie władowałam sobie na miejscu, w ubikacji.
Mama co wieczór kontrolowała mi teraz ręce, żeby zobaczyć, czy nie ma świeżych śladów. Zaczęłam wtedy ładować w dłoń. Zawsze w to samo miejsce. Zrobił mi się strup. Mamie mówiłam, że się skaleczyłam i źle mi się goi. Kiedyś tam mama znalazła jednak świeży ślad. Powiedziałam: – No, zgadza się. Tylko dzisiaj, wyjątkowo. Robię to tylko wyjątkowo, wtedy nie jest szkodliwe.
Mama porządnie mnie wtedy sprała. Nie broniłam się. Nawet nie za bardzo się wtedy przejęłam, i tak traktowała mnie już jak ostatnią szmatę i przy byle okazji mieszała mnie z błotem. Instynktownie robiła to, co trzeba. Bo narkoman musi dokładnie wiedzieć, że jest absolutnym zerem i szmatą, dopiero wtedy może poważnie spróbować coś zmienić. Wtedy albo ze sobą kończy albo wykorzystuje tę drobną szansę wyjścia z nałogu. Ale wtedy nie miałam jeszcze o tym wszystkim pojęcia.
Mama liczyła jeszcze na jedną sprawę. Na ferie wiosenne miałam pojechać do babci na wieś, do Hesji. Miałam tam zostać pełne cztery tygodnie albo ewentualnie dłużej. Nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy bać się rozłąki z Detlefem i nieuniknionego odwyku. Właściwie robiłam już tylko to, co mi kazali. Jedyne, co wymusiłam, to to, żeby na ostatnią noc Detlef mógł być u mnie.
Tej ostatniej nocy przed wyjazdem znowu zaczęłam sobie robić jakieś nadzieje. Jak skończyliśmy się kochać, powiedziałam do Detlefa: – Słuchaj, właściwie jak dotąd wszystko robiliśmy razem. Przez te cztery tygodnie chciałabym autentycznie zrobić odwyk. Nigdy już nie będę miała takiej szansy. Chciałabym, żebyś ty też przestał brać. Jak wrócę, oboje będziemy po odwyku i zaczniemy nowe życie.
Detlef powiedział, że oczywiście, jasne, że skończy z ćpaniem. Znalazł nawet dojście do valeronu. Zaraz zacznie szukać pracy i już jutro albo pojutrze skończy z chodzeniem na zarobek.
Następnego dnia rano, przed startem w nowe życie u babci, władowałam sobie jeszcze szczególnie potężną działkę. Kiedy znalazłam się na wsi, nie byłam jeszcze tak całkiem na głodzie. Ale czułam się w tej idylli chłopskiej kuchni jak obce ciało. Wszystko mnie wkurzało. Wkurzało mnie, że mój mały kuzynek chciał koniecznie do mnie na kolana, chociaż strasznie lubiłam się z nim bawić, jak był jeszcze niemowlakiem. Wkurzał mnie stary sracz bez spuszczanej wody, który jeszcze ostatnim razem wydawał mi się taki romantyczny.
Następnego dnia zaczęły się klasyczne objawy odstawieniowe. Wymknęłam się z domu i poszłam do lasu. Wkurzał mnie świergot ptaków, przestraszyłam się jakiegoś królika. Wdrapałam się na ambonę. Nie potrafiłam nawet zapalić papierosa. Chciałam tam umrzeć. W końcu wróciłam jakoś do domu i poszłam do łóżka. Babci powiedziałam, że mam grypę, czy coś w tym rodzaju. Była zatroskana, ale nie za bardzo zaniepokoił ją mój żałosny stan.
Nad moim łóżkiem wisiał plakat. Była na nim ręka kościotrupa ze strzykawką. Pod spodem było napisane: Taki jest koniec. Zaczęto się od ciekawości. Moja kuzynka twierdziła, że dostała ten plakat w szkole. Nie miałam pojęcia, że mama powiedziała babci, że jestem narkomanką. Gapiłam się na strzykawkę. Na samą strzykawkę. Napisu i tej ręki kościotrupa nie widziałam. Wyobrażałam sobie, że w tej strzykawce jest ćwiartka bezbłędnej, czyściutkiej hery. Strzykawka normalnie wyłaziła do mnie z plakatu. Godzinami gapiłam się na ten kurewski plakat i myślałam, że dostanę zajoba.
Kuzynka prawie cały czas była w pokoju i zachowywała się tak, jakby w ogóle nie widziała, co się ze mną dzieje. Bez przerwy puszczała kasety z jakąś gównianą muzyką i pewnie jej się wydawało, że mnie tym jakoś zajmie. Jak się tak teraz na to patrzy, to nawet wzruszające, jak mi się wtedy starali dogodzić.
Pierwszy dzień odtrucia ciągnął się w nieskończoność. W którymś momencie się zdrzemnęłam i przyśnił mi się jeden taki, którego autentycznie spotykałam w Berlinie. Był już taki poharatany od ciągłego ładowania, że wszędzie miał otwarte rany. Normalnie gnił na żywca. Stopy miał czarne, martwica. Ledwie chodził. Śmierdział na dwa metry tak, że nie dało się wytrzymać. Jak mu ktoś mówił, żeby może poszedł do szpitala, szczerzył zęby jak trupia czaszka. Ten to już autentycznie czekał tylko na śmierć. O nim właśnie myślałam, kiedy patrzyłam na tę strzykawkę albo prawie traciłam przytomność z bólu. Wszystko było jak za pierwszym razem: z potem, smrodem i rzyganiem.
Następnego dnia rano nie wydoliłam, zwlokłam się do budki telefonicznej i zadzwoniłam do mamy. Wyłam i smarkałam w słuchawkę i błagałam, żeby mama pozwoliła mi już wrócić do Berlina.
Mama była kompletnie niewzruszona. Powiedziała: – O, czyżbyś znowu nie za dobrze się czuła? Przecież podobno brałaś narkotyki tylko wyjątkowo, od czasu do czasu. W takim razie nie powinno być tak najgorzej.
Читать дальше