– Książę Aj poprosił Konfucjusza o powrót do Lu – powiedział rozdygotany młodzieniec; twarz miał szarą jak chmury na zimowym niebie. Ściemniało się.
– Wiesz to na pewno? – Książę raczył na niego spojrzeć.
– Tak, panie. Właśnie przyjechałem z Lu. Chciałem zostać tam i poznać Konfucjusza, ale musiałem wrócić do domu.
– Bardzo żałuję – mruknął Mistrz Lao. Złośliwość odmłodziła jego starą twarz.
– Tak jak i ja, mistrzu. – Młodzieniec był szczery. – Wielbię Konfucjusza za wszystko to, czego nie robi.
– Owszem, słynie z tego, czego nie robi. – Książę mówił poważnie, przezornie więc powstrzymałem się od śmiechu.
Mistrz Lao podchwycił moje spojrzenie i uśmiechnął się porozumiewawczo. Zwrócił się do młodzieńca:
– Powiedz nam, co z tego, czego on nie robi, czcisz najbardziej?
– Szczególną cześć budzą we mnie cztery rzeczy, których Mistrz K’ung nie robi. Nie uważa niczego za przesądzone z góry. Nigdy nie jest nadmiernie kategoryczny w sądach. Ani uparty. Ani samolubny.
Mistrz Lao podjął wyzwanie rzucone mu przez młodzieńca.
– To prawda, że mało co uważa za przesądzone z góry, lecz na pewno jest on najbardziej nieprzejednanym, najbardziej upartym, najbardziej samolubnym z ludzi żyjących między Czterema Morzami. Raz tylko się z nim zetknąłem. Uważałem, że zachowuje się godnie, póki nie zaczął nas pouczać, jak należy odprawiać ten czy inny obrządek. Słuchając go pomyślałem w duchu: Któżby wytrzymał pod jednym dachem z człowiekiem, który jest tak pyszny i pewny siebie? Przy nim najczystsza biel wydaje się brudna i najlepsza władza opieszała. – Ostatnie zdania ułożyły się w wiersz pięknie wygłoszony przy akompaniamencie północnego wiatru. Uczniowie zaklaskali. Drżący młodzieniec nie przyłączył się do nich. Z nieba zniknęła reszta światła, nastała noc i zima.
W powrotnej drodze do naszej kwatery książę mówił serdecznie o Konfucjuszu.
– Nigdy oczywiście nie byłem jego uczniem. Moja ranga to uniemożliwiała. Ale zwykłem go słuchać, ilekroć przebywałem w Lu. Widywałem go także w Wej. I, zaraz, czy aby nie spotkałem go w… – Podczas gdy książę mamrotał coś bez związku, ja myślałem tylko o jednym: musimy udać się do Lu, gdzie odszukam Fan Cz’y; jeśli jeszcze żyje, pomoże mi odzyskać wolność.
Przez następne kilka dni udawałem takie zainteresowanie Konfucjuszem, że książę nabrał zapału.
– To istotnie najmądrzejszy z ludzi między Czterema Morzami. Boski mędrzec, a także mój bliski przyjaciel. Mistrz Lao to naturalnie wspaniały człowiek. Ale, jak być może zauważyłeś, nie jest naprawdę z tego świata, stał się już bowiem częścią Drogi, podczas gdy Konfucjusz to przewodnik, który wszystkich nas prowadzi d o Drogi. – Książę był tak zadowolony z tego sformułowania, że powtórzył je jeszcze raz. Zareagowałem entuzjastycznie.
– Ach, cóż bym dał za to, by usiąść u stóp boskiego mędrca! – Westchnąłem. – Niestety Lu leży tak daleko.
– Wcale nie daleko. Jedzie się na wschód wzdłuż rzeki przez mniej więcej dziesięć dni. Nawet całkiem łatwa wyprawa. Tyle że my udajemy się na południe przez wielką równinę do rzeki Jangcy, stamtąd do portu morskiego Kuejczou i potem… do kraju złota!
Zasiałem jednak ziarno i codziennie je podlewałem. Książę nabierał ochoty.
– Ostatecznie – zastanawiał się – Lu ma wiele portów morskich, może gorszych niż Kuejczou, niemniej zdatnych do użytku.
Okazało się, że można by tam wsiąść na statek do Ćampy. Wyprawienie się z Lu przedłużyłoby podróż morzem, ale skróciłoby drogę lądową. Książę wyznał, że nie ma ochoty wędrować wielką równiną z ładunkiem kości smoczej. Na wielkiej równinie roi się od złodziei. Musiał też przyznać, że w Lu jest dobry rynek na kości smocze. Myśl o Lu z każdym dniem nęciła go coraz bardziej.
– Jestem rodzonym stryjem księcia Aj, czarującego młodzieńca, który panuje już od jedenastu lat. Mój brat przyrodni, a jego ojciec, był bardzo muzykalny. Mój drugi brat przyrodni, a jego stryj nie. Ów stryj był księciem, dopóki baronowie nie pozbawili go tronu, jak wiesz. Nie, nie wiesz. Bo skądże?
Przechadzaliśmy się po zagajniku morwowym, nie opodal pagórka, gdzie noworodki, których nikt nie chce, zostawia się, żeby umarły. Podczas spaceru kocie piski konających niemowląt mieszały się ze świergotem lecących na południe ptaków. Chińczycy uśmiercają po urodzeniu wszystkich kalekich chłopców i większość dziewczynek. W ten sposób utrzymują w równowadze liczbę ludności, która bynajmniej nie wykazuje tendencji do nadmiernego wzrostu. Nigdy nie zdołałem pojąć, dlaczego zwyczaj porzucania niemowląt jest tak rygorystycznie przestrzegany w tym wielkim, bogatym, słabo zaludnionym kraju.
Oczywiście, zwyczaj ten jest powszechny i konieczny: żadne społeczeństwo nie życzy sobie zbyt wielu płodnych kobiet, zwłaszcza państwa greckie, mające glebę zbyt nieurodzajną, by wyżywić większą liczbę ludzi. I tak wcześniej czy później każdemu miastu greckiemu grozi przeludnienie. Kiedy to następuje, wysyła się część mieszkańców, żeby założyli nową kolonię na Sycylii lub w Italii czy w Afryce, tam, gdzie dowiozą ich okręty. W rezultacie kolonie greckie rozciągają się teraz od Morza Czarnego do słupów Heraklesa – wszystko to z powodu nieurodzajnych gruntów w Attyce i na większości wysp Morza Egejskiego. Grecy lubią się chełpić, że ich sprawność wojenna i sportowa bierze się z selekcji, którą stosują uśmiercając nie tylko niepożądane dziewczynki, lecz również niedoskonałych chłopców. Jedynie silni, a w każdym razie piękni, mają według nich prawo do życia. Demokryt uważa, że Ateńczycy ostatnio zrobili się niedbali. Mówi, że mężczyźni w tym mieście są przeważnie niezbyt urodziwi, a także podatni na wszelkiego rodzaju szpecące dolegliwości, zwłaszcza choroby skórne. Ja nic o tym nie wiem. Jestem ślepy.
Gdy spytałem Fan Cz’y, dlaczego Chińczycy zawsze udają, że w ich uroczym, pustym kraju jest za dużo ludzi, odpowiedział tym samym zdaniem, którym posłużył się dyktator Huan: „Kiedy nas było mało, a rzeczy dużo, panowało powszechne szczęście. Teraz rzeczy jest mało, a ludzi dużo…” Sądzę, że dla takiego postępowania istnieje jakaś religijna motywacja. Ale nie zdołałem odkryć, na czym ona polega. Kiedy Chińczycy nie chcą ci czegoś powiedzieć, potrafią być subtelnie i irytująco dyskretni.
l Książę snuł wspomnienia o swym przyrodnim bracie, księciu Czao, wygnanym z Lu jakieś trzydzieści lat temu.
– Łatwo wpadał w gniew. Był dużo starszy ode mnie. Chociaż nie należał do ulubieńców ojca, został jego następcą. Wszyscy to uznawali, nawet dziedziczni ministrowie. Czao zawsze odnosił się do mnie z szacunkiem. Prawdę mówiąc, i nie wolno o tym zapominać, prywatnie uważał, że należy mi się pierwszeństwo, ponieważ mój tytuł, który przeszedł na mnie przez moją matkę, księżnę Sze, jest najstarszym tytułem w Królestwie Środka. – Wiedziałem już wówczas, że mój pan wymyślił sobie nie tylko dynastię, lecz i kraj. W rzeczywistości był synem trzeciej żony albo pierwszej konkubiny starego księcia Lu. Nikt nie wie na pewno której z nich. Ale wszyscy zgadzają się, że mógłby nosić tytuł markiza, gdyby nie wolał zostać samozwańczym księciem nie istniejącego świętego miejsca.
Mój ekscentryczny pan obrzucił uważnym spojrzeniem wzgórze, gdzie pośród dziesięciu tysięcy białych kosteczek leżało kilka szarosinych niemowląt. Leniwe sępy krążyły w jasnym, chłodnym powietrzu. Pomyślałem o zmarłych i umierających w Baktrze. Zmówiłem modlitwę za konających.
Читать дальше