– Owad może zmylić, jest mniejszy i delikatniejszy niż my, a mimo to drwi sobie z nas, a nawet nam grozi. Zresztą, jeśli się dobrze zastanowić, wszyscy kończymy w ich żołądkach. To przecież robaki, larwy muszek, rozprawiają się z naszymi szczątkami…
– Nie pomyślałem o tym.
– Owad od zawsze był uważany za wcielenie zła. Na przykład Belzebub, jeden z wysłanników Szatana, jest przedstawiany jako postać z głową muchy. To nie przypadek.
– Mrówki mają lepszą reputację niż muchy.
– To zależy. W każdej kulturze jest inaczej. W Talmudzie są symbolem uczciwości. Buddyści tybetańscy kojarzą je z przemijaniem i materializmem. Na Wybrzeżu Kości Słoniowej wierzy się, że jeżeli ciężarna kobieta zostanie ugryziona przez mrówkę, urodzi dziecko z głową mrówki. Niektórzy Polinezyjczycy z kolei mają je za małe bóstwa.
– Edmund pracował poprzednio nad bakteriami, czemu więc porzucił ten przedmiot badań?
– Bakterie interesowały go sto razy mniej niż badania nad owadami, a w szczególności nad mrówkami. A gdy mówię badania, mam na myśli całkowite poświęcenie. To on był inicjatorem petycji przeciwko mrowiskom – zabawkom, tym plastikowym pudełkom sprzedawanym w dużych centrach handlowych, składającym się z królowej i stu robotnic. Proponował również wykorzystywanie mrówek jako „środka owadobójczego”. Chciał zakładać w lasach miasta rudnic, by niszczyły szkodniki. To nie był zły pomysł. Już w przeszłości używano we Włoszech mrówek do walki z korowódkami, a w Polsce do zwalczania niesnujowatych, dwóch szkodników drzew.
– To dobry pomysł: kazać jednym owadom walczyć z drugimi?
– Mhmm, on to nazywał „ingerencją w ich dyplomację”. W poprzednim stuleciu wyrządzono wiele szkód, działając środkami owadobójczymi. Nie należy nigdy atakować owada wprost, lecz bardziej go doceniać i nie próbować go poskramiać, jak to się robi ze ssakami. Owad to inna filozofia, inna czasoprzestrzeń, inny wymiar. Ma na przykład sposób na wszelkie chemiczne trucizny: mitrydatyzm. Wie pan, jeśli nie udaje nam się wciąż radzić sobie z inwazją szarańczy, to dlatego, że te bestie są w stanie dostosować się do wszystkiego. Może je pan potraktować środkiem owadobójczym – 99 procent osobników zginie, ale jeden procent przeżyje. I ten jeden procent będzie nie tylko uodporniony, lecz także wyda na świat 100 procent małych szarańczy uodpornionych na ten środek owadobójczy. I tak od dwustu lat popełnia się ogromny błąd, zwiększając ciągle stężenie toksycznych substancji w środkach owadobójczych, do tego stopnia, że te niszczą bardziej ludzi niż owady. W ten sposób stworzyliśmy superodporne istoty, które są w stanie zjadać najgorsze trucizny, nie czyniąc sobie żadnej krzywdy.
– Chce pan powiedzieć, że właściwie nie ma sposobu na walkę z owadami?
– Proszę zobaczyć. Nadal istnieją komary, szarańcza, karaluchy, muchy tse-tse i mrówki. Są odporne na wszystko. W 1945 roku stwierdzono, że jedynie mrówki i skorpiony przetrwały wybuchy bomb atomowych. Przystosowały się nawet do tego!
Samiec 327 przelał krew jednej z komórek Federacji. Dokonał największego gwałtu, jakiego można się dopuścić na własnym organizmie. Naszły go gorzkie myśli. Czy miał jednak inne wyjście, on, hormon informacji, by przeżyć i móc kontynuować swą misję?
Jeśli zabił, to dlatego, że próbowano zabić jego. To reakcja łańcuchowa. Jak rak. Federacja traktuje go w anormalny sposób, więc i on musi postępować podobnie. Musi pogodzić się z tą myślą. Zabił siostrzaną komórkę. Być może zabije też kolejne.
– Ale cóż on miał zamiar robić w Afryce? Skoro mrówki, sam pan mówi, są wszędzie.
– Jasne, ale nie te same mrówki… Myślę, że Edmundowi po śmierci żony na niczym już nie zależało. Zastanawiam się wręcz czasami, patrząc wstecz, czy on nie oczekiwał, że mrówki pomogą mu w popełnieniu samobójstwa.
– Ze co, przepraszam?
– Prawie go zżarły, do diabła! Afrykańskie mrówki koczujące… Widział pan może film Gdy Marabounta grzmi?
Jonatan pokręcił przecząco głową.
– Marabounta to masa mrówek koczujących Dorylinae, zwanych też Anomma nigricans, niszczących wszystko, co napotkają na swojej drodze.
Profesor Rosenfeld wstał z fotela, jakby chciał uniknąć nadchodzącej, niewidzialnej fali.
– Najpierw słychać narastający szmer, na który składają się piski, wrzaski, uderzenia skrzydeł i nóżek wszystkich małych stworzeń próbujących umknąć. Na tym etapie nie widać jeszcze koczujących. Nagle zza jakiegoś wzniesienia pojawia się kilka wojowniczek. Po zwiadowcach nadchodzą inne, w kolumnach, których końca nie widać… Wzgórze robi się czarne. To jak potok lawy, która pochłania wszystko na swej drodze.
Profesor przejęty chodził tam i z powrotem po pokoju.
– To zatruta krew Afryki. Żywy kwas. Ich liczba jest przerażająca. Jedna kolonia koczujących składa każdego dnia pięćset tysięcy jaj. Można by napełniać całe wiadra… Ten strumień czarnego kwasu siarkowego płynie, zalewa wzniesienia, drzewa, nic go nie zatrzymuje. Ptaki, jaszczurki i inne owadożerne ssaki, które na swe nieszczęście znajdą się w pobliżu, w jednej chwili zostają zmiecione. Apokaliptyczna wizja! Koczujące nie boją się żadnego stworzenia. Raz widziałem zbyt ciekawskiego kota, który rozpuścił się w jednej chwili. Przechodzą nawet przez strumienie, tworząc pływające mosty z własnych trupów!… Na Wybrzeżu Kości Słoniowej, w regionie położonym niedaleko centrum tropikalnego ekosystemu w Lamto, gdzie prowadziliśmy badania, ludność jeszcze nie znalazła sposobu obrony przed tą inwazją. Gdy nadchodzi wiadomość, że ci maleńcy Attylowie będą przechodzić przez wieś, ludzie uciekają, zabierając co cenniejsze przedmioty. Wstawiają nogi stołów i krzeseł do wiader z octem i modlą się do swych bogów. Po powrocie zastają wszystko wyczyszczone. Jak po tajfunie. Nie ma najmniejszego śladu jakiegokolwiek jedzenia czy innej substancji organicznej. Najmniejszego robaczka. Koczujące to chyba najlepszy sposób na gruntownie oczyszczenie domu.
– Jak je zatem badaliście, skoro były tak okrutne?
– Czekaliśmy do południa. Owady nie mają systemu regulacji cieplnej jak my. Gdy jest 18 stopni na zewnątrz, ich ciało też ma 18 stopni, a upał zmienia ich krew we wrzątek. To dla nich nieznośne. A zatem przy pierwszych parzących promieniach, koczujące wykopują sobie biwakowe gniazdo, gdzie czekają, aż pogoda stanie się bardziej przychylna. To taka niby-hibernacja, chociaż z powodu upału, a nie zimna.
– I co dalej?
Jonatan nie umiał tak naprawdę prowadzić rozmowy. Uważał, że dyskusja przypomina naczynia połączone. Jeden rozmówca wie – to jest naczynie pełne, a drugi nie wie – to jest naczynie puste, czyli zazwyczaj on sam. Ten, który nie wie, nastawia uszu i dodaje od czasu do czasu animuszu rozmówcy rzucając „i co dalej?”, „proszę mi o rym opowiedzieć” i potakuje głową.
Jeśli nawet istniały inne sposoby porozumiewania się, on ich nie znał. Poza tym wydawało mu się, wnioskując z zachowania innych ludzi, że każdy wdaje się w monologi, szukając jedynie u słuchającego darmowego psychoanalityka. Wolał zatem swoją własną technikę. Sprawiał może w ten sposób wrażenie, że kompletnie nic nie wie, ale przynajmniej bez przerwy się uczył. Chińskie przysłowie głosi: „Ten, kto zadaje głupie pytanie, jest głupi przez pięć sekund, lecz ten, kto go nie zadaje, zostaje głupi na całe życie”.
– I co dalej? No poszliśmy tam, do licha! To było coś, proszę mi wierzyć. Chcieliśmy znaleźć tę cholerną królową. Osławione stworzenie, które składa pięćset tysięcy jaj dziennie. Chcieliśmy ją tylko zobaczyć i sfotografować. Włożyliśmy wysokie buty rybackie. Na nieszczęście Edmund nosił numer 43, a zostały już tylko czterdziestki. Poszedł więc w espadrylach… Pamiętam, jakby to było wczoraj. O 12.30 zaznaczyliśmy na ziemi obszar, który mogło zajmować ich gniazdo, i zaczęliśmy kopać wokoło rów głęboki na metr. O 13.30 dotarliśmy do zewnętrznych pomieszczeń. Zaczęło się stamtąd wylewać coś w rodzaju czarnej i chrzęszczącej mazi. Tysiące podekscytowanych wojowniczek szczękających żuwaczkami, które u tego gatunku są ostre jak żyletki. Wbijały się w nasze buty, a my zbliżaliśmy się, krok po kroku, za pomocą łopaty i motyki, do komnaty godowej. W końcu znaleźliśmy nasz skarb. Królową. Owad dziesięć razy większy niż europejskie królowe. Sfotografowaliśmy ją ze wszystkich stron, podczas gdy ona z pewnością wywrzaskiwała God save the Queen w swoim zapachowym języku… Nie trzeba było długo czekać na reakcję. Zewsząd zbiegały się wojowniczki, które zaczęły tworzyć małe wzgórza u naszych stóp. Niektórym udawało się wspiąć po ciałach sióstr, wbitych już w gumę na-: szych butów. Stąd przedostawały się pod spodnie i pod koszulę. Byliśmy jak Guliwerzy, a nasi Lilipuci marzyli tylko o tym, by nas przerobić na jadalne strzępy! Trzeba było przede wszystkim uważać, żeby nie dostały się do żadnego z naszych naturalnych otworów: nosa, ust, odbytu, uszu. Gdyby tak się stało, to koniec, wydrążyłyby nas od wewnątrz.
Читать дальше