Następnie wojowniczki przechodzą do wnętrza głowy, szukając otworów, które pozwolą im dotrzeć do mózgu. Jedna z robotnic znajduje przejście: tętnicę szyjną. Potrzebne jest im bowiem naczynie, którym krew płynie z serca do mózgu, a nie odwrotnie. Oto ona! Cztery wojowniczki wycinają przejście i rzucają się w czerwony płyn. Niesione prądem, bardzo szybko dostają się w sam środek półkul mózgowych. Są gotowe do kopania w szarej substancji.
Dzięcioł, oszalały z bólu, wije się z lewa w prawo, lecz nie ma już szans pokonać napastników tnących go od wewnątrz. Oddział mrówek wkracza do płuc i wylewa tam kwas. Ptak kaszle przeraźliwie.
Inne, cała armia, zagłębiają się w przełyk, by dołączyć do towarzyszek wędrujących jelitem od strony kloaki, dewastując po drodze wszystkie organy, na które natkną się żuwaczkami. Drążą żywą tkankę systemu trawiennego tak, jak zazwyczaj robią to z ziemią, zdobywają szturmem, jedno po drugim – żołądek, wątrobę, serce, śledzionę, trzustkę i inne strategiczne miejsca.
W pewnym momencie tryska krew, a może limfa i zatapia kilku osobników. To jednak zdarza się jedynie niezdarom, które nie wiedzą, gdzie i jak dokonywać właściwych cięć.
Pozostałe posuwają się systematycznie pośród czerwonych i czarnych wnętrzności. Wiedzą, kiedy się usunąć, by nie zgniótł ich skurcz. Unikają miejsc wypełnionych żółcią i sokami trawiennymi.
Obie armie łączą się wreszcie na poziomie nerek. Ptak jeszcze żyje. Jego serce, pocięte ciosami żuwaczek, nadal pompuje krew w podziurawiony system rurek.
Nie czekając na ostatnie tchnienie ofiary, robotnice ustawiają się sznurem i przekazują z nóżek do nóżek jeszcze pulsujące życiem kawałki mięsa. Nic nie oprze się małym chirurgom. Gdy zaczynają dzielić kawałki mózgu, ptakiem targa konwulsja, już ostatnia.
Całe miasto zbiega się, by poćwiartować potwora. Korytarze mrowią się od istot, z których każda ściska pamiątkę w postaci piórka lub puszku.
Ekipy murarek już weszły do akcji. Będą odbudowywać kopułę i zniszczone tunele. Z daleka wydawać by się mogło, że mrowisko zjada ptaka. Najpierw połknęło go, teraz trawi, rozdzielając ciało i tłuszcz, pióra i skórę wszędzie tam, gdzie będą one przydatne Miastu.
GENEZA: Jak powstała cywilizacja mrówek? Żeby to zrozumieć, trzeba cofnąć się wiele setek milionów lat wstecz, gdy na Ziemi zaczęło rozwijać się życie.
Pośród pierwszych istot, które pojawiły się na tym świecie, były owady.
Wydawały się źle przystosowane do życia. Małe i delikatne, były idealnymi ofiarami drapieżników. Aby utrzymać się przy życiu, niektóre, tak jak szarańcza, wybrały drogę rozmnażania się. Składały tak wielką ilość jaj, że część z nich musiała przetrwać.
Inne, jak osy czy pszczoły, wybrały jad, wykształcając na drodze doświadczeń wielu pokoleń słynne zatrute żądła.
Inne, jak karaluchy, postanowiły stać się niejadalne. Specjalny gruczoł nadawał im tak zły smak, że żadne zwierzę nie chciało ich jeść.
Jeszcze inne, jak modliszki czy też ćmy, wybrały kamuflaż. Upodabniając się do traw czy kory, pozostawały niezauważone pośród wrogiej im natury.
W tej pierwotnej dżungli wiele owadów nie znalazło jednak swojego sposobu na przeżycie i zdawało się, że zostaną skazane na zagładę.
Pośród tych „poszkodowanych” najpierw znalazły się termity. Gatunek tych zjadaczy drewna, który pojawił się na ziemi blisko sto pięćdziesiąt milionów lat temu, nie miał żadnej szansy na długowieczność. Zbyt wielu drapieżników, zbyt mało naturalnych atutów, by przetrwać…
Jaki był los termitów?
Wiele z nich poległo, a te, któreprzeżyły, były już na tyle przyparte do muru, że wreszcie udało im się znaleźć oryginałne rozwiązanie: „Nie walczyć w pojedynkę, tworzyć solidarne grupy. Trudniej będzie naszym drapieżnikom zaatakować dwadzieścia termitów stawiających wspólnie opór, niż jednego, uciekającego”. Termity wypracowały w ten sposób jedną z głównych reguł wspólnoty: organizację społeczną.
Te drobne owady żywiące się drewnem zaczęły żyć w małych grupach, najpierw rodzinnych: wokół Matki. Później rodziny przekształciły się w miasteczka, miasteczka rozrosły się w miasta. Ich budowle z piasku i lepiszcza zaczęły coraz gęściej wznosić się na powierzchni globu.
Termity stały się pierwszymi inteligentnymi władcami naszej planety i zarazem jej pierwszym społeczeństwem.
Edmund Wells, Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej
Samiec 327 stracił już z oczu obie morderczynie o zapachu skały. Naprawdę udało mu się je zgubić. Jest szansa, że zginęły pod gruzami. Ale nawet wtedy nie ma co marzyć, że już jest uratowany. Teraz, jeśli napotka na swej drodze jakąkolwiek wojowniczkę, koniec z nim. Automatycznie zostanie uznany przez swoje siostry za obce ciało. Nie pozwolą mu nawet się wytłumaczyć. Strzał kwasu lub nagłe uderzenie żuwaczkami, oto co spotyka tych, którzy nie mogą wydzielić zapachów-paszportów Federacji.
To bez sensu. Jak do tego doszło? Wszystko przez te dwie przeklęte wojowniczki wydzielające woń skały. Co je napadło? Muszą być szalone. Chociaż to rzadki przypadek, zdarza się, że błąd genetyczny wywołuje psychologiczne zachowania tego typu; podobnie jak rozhisteryzowane mrówki atakują wszystkich wokoło w trzeciej fazie alarmu.
Te dwie nie wydawały się jednak rozhisteryzowane czy zwyrodniałe. Wyglądało na to, że dokładnie wiedzą, co robią. Tak jakby. Tylko w jednej sytuacji komórki niszczą świadomie inne komórki tego samego organizmu. Nazywają to nowotworem.
Ten zapach skały jest jak zapach choroby… Trzeba by znowu ogłosić alarm. Samiec 327 ma już dwie zagadki do rozwiązania: tajemniczą broń karłowatych i komórki rakowe w Bel-o-kan. A. nie może z nikim porozmawiać. Musi się zastanowić. Może ma w sobie jakieś ukryte zasoby… jakieś rozwiązanie.
Postanawia umyć sobie czułki. Nawilżanie (to dziwne uczucie lizać czułki, nie rozpoznając charakterystycznego smaku feromonów identyfikujących), czesanie, gładzenie grzebieniem goleni, suszenie.
Co robić, do licha?
Przede wszystkim zostać przy życiu.
Jedna tylko osoba może pamiętać jego obraz i nie potrzebuje potwierdzenia zapachami identyfikującymi: Matka. Tymczasem zakazany rewir jest wprost przepełniony wojowniczkami. Trudno. W końcu czyż Belo-kiu-kiuni nie zwykła mawiać: Często najbezpieczniej jest w samym sercu niebezpieczeństwa?
– Edmund Wells nie pozostawił tu po sobie dobrych wspomnień. Zresztą gdy odchodził, nikt go nie zatrzymywał.
Te słowa padły z ust starego człowieka o miłej twarzy, jednego z kierowników „Sweetmilk Corporation”.
– Mimo iż podobno odkrył nową bakterię, która powoduje, że jogurty wydzielają zapach?
– No, trzeba przyznać, że jeśli chodzi o chemię, miewał przypływy geniuszu. Ale zdarzały się one nieregularnie, od czasu do czasu.
– Miał pan z nim kłopoty?
– Szczerze mówiąc, nie. Powiedziałbym raczej, że nie umiał pracować w grupie. Był zawsze na uboczu. I mimo że jego bakteria przyniosła firmie miliony, chyba nikt tego naprawdę nie docenił.
– Może pan to bliżej wyjaśnić?
– W każdej grupie są szefowie. Edmund nie znosił szefów, ani zresztą żadnej formy władzy hierarchicznej. Zawsze gardził rządzącymi, którzy – jedynie kierują dla samego kierowania, nie produkując niczego – jak mawiał. A przecież wszyscy musimy się płaszczyć przed przełożonymi. Nie ma w tym niczego złego. System tego wymaga. On był dumny. Mam wrażenie, że to przeszkadzało bardziej nam, jego współpracownikom, niż samym szefom.
Читать дальше