Teraz jestem wędrującą duszą. Zmieniłem się w bezcielesną istotę. Jestem przeźroczysty i nienamacalny. Z początku nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Siedziałem koło mojego ciała i czekałem. Przyjechała karetka. Sanitariusz rzucił okiem na zwłoki i odwrócił się, żeby zwymiotować.
Pojawiły się kolejne osoby w białych kitlach i owinęły moje dawne ciało w plastikowy worek, zebrawszy szczątki rozrzucone po ulicy. Zabrali mnie do kostnicy. Tatiana wyglądała na bardzo poruszoną moją śmiercią, co jednak nie przeszkodziło jej w przeprowadzeniu sekcji zwłok i umieszczeniu mojego ozdrowiałego pępka we flakonie z formaliną, by pokazywać go publicznie. Jeśli chodzi o zapłakane wdowy, to potrafiłbym wyobrazić sobie lepszą.
A teraz – proszę, jestem duchem. Jako że już nie boję się śmierci, ze spokojem przyglądam się ludziom i rzeczom. Dawniej strach przed śmiercią był zakodowany we mnie, odbierałem go jako ciągłe brzęczenie w tle, które nie pozwalało mi odpocząć. Teraz uciążliwy odgłos znikł, lecz skazany jestem na wyrzuty sumienia.
Popełniłem samobójstwo. To był błąd. Wielu ludzi narzeka, że cierpią we własnym ciele. Nie wiedzą, jakie mają szczęście. Oni przynajmniej mają ciało. Powinni wiedzieć, że każda najmniejsza ranka jest dowodem na to, że posiadają ciało. My, wędrujące dusze, nie czujemy już absolutnie nic.
Ach, gdybym tylko znalazł jakieś ciało, cieszyłbym się każdą blizną. Otwierałbym od czasu do czasu ranę, żeby sprawdzić, czy pojawi się krew i czy rzeczywiście odczuwam ból. Ileż dałbym teraz, żeby poczuć choćby malutki wrzód na żołądku, albo pryszcza, albo ślad po ugryzieniu komara!
Cóż za głupotę popełniłem! Z powodu kilku minut rozpaczy skazany jestem na wieczną wędrówkę duszy!
Z początku próbowałem pogodzić się z własnym losem. Przyjemnie jest latać i przenikać przez ściany. Mogę dostać się wszędzie. Mogę zmienić się w szkockiego ducha i potrząsać prześcieradłem, żeby straszyć turystów. Mogę udawać ducha lasu i przypodobać się szamanom na Syberii. Mogę też wślizgiwać się na seanse spirytystyczne i kręcić stołami. Mogę robić cuda w kościołach. Zresztą zabawiłem się w Lourdes, żeby tylko sprawdzić własne możliwości w oddziaływaniu na materię.
Życie pod postacią wędrującej duszy ma jeszcze inne zalety. Uczęszczam na koncerty, nie płacąc za bilety, a siadam zawsze w pierwszym rzędzie albo nawet w lożach. Przenikam w sam środek decydujących bitew. Nawet znalezienie się w samym sercu grzyba atomowego niczym mi nie grozi.
Bawiłem się też w schodzenie w głąb wulkanów i przepaści. Są to wszystko atrakcyjne rozrywki, ale do czasu. W końcu poczułem się znudzony. Wkradałem się do łazienek najpiękniejszych kobiet. Ale jakiż z tego pożytek, gdy nie ma się już hormonów… Zabawiałem się tak przez piętnaście dni. Nie więcej. Piętnaście dni wystarcza, żeby zrealizować wszystkie głupstwa, na jakie miało się ochotę w dzieciństwie po obejrzeniu filmu Niewidzialny człowiek.
Piętnaście dni. Po upływie tego czasu pojąłem moje nieszczęście. Cały czas spędzam wśród innych wędrujących dusz. Dusze samobójców są w większości przypadków rozgoryczone, przygnębione, zazdrosne i gniewne. Cierpią i żałują wyboru, jakiego dokonały. Spotykamy się na cmentarzach, w piwnicach, w kościołach, katedrach, pomnikach wystawionych na cześć zmarłych, czyli ogólnie rzecz biorąc, w miejscach, które uważamy za „rozrywkowe".
Rozmawiamy o naszych minionych żywotach. Spotkałem zamordowanych, którzy włóczą się, dręcząc swojego kata, ludzi zdradzonych, poniżonych, pałających żądzą zemsty, niesprawiedliwie skazanych, którzy nawiedzają nocą swoich sędziów, krótko mówiąc – wiele cierpiących istot, które mają dobry powód ku temu, by nie opuszczać świata ludzi. Największą jednak grupę stanowią właśnie samobójcy.
Wszyscy żądni jesteśmy sprawiedliwości, odwetu, zemsty. Cechuje nas chęć zaszkodzenia tym, którzy szkodzili nam. To dla nas ważniejsze niż dążenie do wstąpienia do Raju. Jesteśmy prawdziwymi wojownikami. A wojownik myśli częściej o zadawaniu cierpienia swoim wrogom niż o sprawianiu przyjemności samemu sobie i tym, których kocha.
Obecnie naszą jedyną nadzieją na powrót do stanu materialnego jest skradzenie czyjegoś ciała. Idealną rzeczą byłoby wślizgnięcie się do ciała chwilowo opuszczonego przez duszę. To niełatwe, lecz wykonalne. W klubach medytacji transcendentnej zawsze znajdą się początkujący, którzy odrywają się od swoich ciał i za bardzo naciągają swoją srebrną nić. Jeśli ta pęknie, wystarczy tylko przeniknąć do ich wnętrza. Problem polega jednak na tym, że są nas zawsze setki – setki wędrujących dusz okupujących te miejsca – trzeba więc nieźle rozpychać się łokciami, żeby przedostać się do wolnego ciała.
Inni dawcy porzuconych ciał – narkomani. To prawdziwa manna z nieba. Wychodzą ze swoich ciał byle gdzie i byle kiedy, bez najmniejszej samodyscypliny, bez jakiegokolwiek rytuału, bez nikogo, kto by ich w tym czasie osłaniał. Prawdziwa rozkosz. Wystarczy wejść do środka.
Jedyny kłopot z ziemską powłoką narkomana jest taki, że gdy już znajdziemy się wewnątrz, nie czujemy się zbyt dobrze. Od razu zaczynamy odczuwać głód, więc wychodzimy, po czym natychmiast zastępuje nas kolejny duch. To jak zabawa w komórki do wynajęcia. Z tym że komórki te są bardzo niewygodne i nikt nie ma ochoty przebywać w nich zbyt długo.
Są jeszcze ofiary wypadków drogowych. Krążymy nad nimi niczym sępy.
Czasami jakiejś wędrującej duszy udaje się przedostać do ciała rannego, który kilka minut później umiera w szpitalu. Co za pech!
Chodzi więc o to, by znaleźć ciało w dobrym stanie, tylko chwilowo opuszczone przez zdrowego właściciela. Niełatwa to sprawa.
W międzyczasie można się jedynie włóczyć. Żeby choć na chwilę zapomnieć o moim smutnym położeniu, ruszam na mały obchód różnych mediów, które mają zdolność słyszenia naszych głosów. Zaczynam od Ulissesa Papadopulosa. Przychodzę i kogóż to widzę? Venus. Venus Sheridan. Idolkę mojej młodości. Chce za pośrednictwem Greka porozumieć się ze swoim aniołem stróżem. Genialnie. Nadchodzę.
Ulegając namowom mojego wydawcy, udaję się na Targi Książki w Paryżu na spotkanie połączone z podpisywaniem mojej książki. Targi Książki to swego rodzaju tradycja, wielkie doroczne święto, podczas którego wszyscy autorzy spotykają się ze swoimi czytelnikami.
Alejkami przetacza się tłum ludzi, choć chętnych do zobaczenia się ze mną jest niewielu. Patrzę w sufit i mam wrażenie, że tracę swój cenny czas, który mógłbym o wiele lepiej spożytkować, pracując nad moim kolejnym dziełem.
Po Szczurach napisałem już inne książki. Jedną o raju, jedną o podróży do środka Ziemi, jedną o ludziach, którzy wiedzą, jak wykorzystywać nieznane dotąd właściwości mózgu. We Francji żadna z tych powieści nie odniosła sukcesu. Jednak mój wydawca wciąż nie traci we mnie wiary, gdyż w Rosji moje książki sprzedają się doskonale.
Czekam. Kilkoro dzieci podchodzi do mnie i pyta, czy jestem sławny. Odpowiadam, że nie, ale jeden z dzieciaków mimo to wyciąga do mnie kartkę papieru z prośbą o autograf.
– Może nie jest sławny teraz, ale kto wie, może kiedyś nim się stanie – wyjaśnia koledze.
Jacyś gapie biorą mnie za księgarza i wymagają, bym im podawał rozmaite tytuły. Pewna pani pyta, gdzie jest toaleta. Wybijam nogą rytm. Hostessa prowadzi Auguste'a Mérignaca. Jesteśmy – praktycznie rzecz biorąc – w tym samym wieku, chociaż zdecydowanie różnimy się wyglądem. Tweedowa marynarka, jedwabny fular, Mérignac imponuje mi jeszcze bardziej niż wtedy, gdy oglądałem go w telewizji. Gdy tylko Mérignac siada, mały tłumek ustawia się w kolejce po autograf.
Читать дальше