– Czyli gdzie?
– W systemie trawiennym, gdzie będzie przyczyniać się do rozkładu pokarmu.
Martine śmieje się.
– Nieźle to wymyśliłeś! Jak na to wpadłeś?
– Widziałem w telewizji program o bakteriach.
– Nie, chodzi mi o to, dlaczego przyszła ci ochota na poszukiwanie lepszego świata – twoja bakteria tak naprawdę szuka idealnego społeczeństwa.
– Wydaje mi się, że ludzki organizm jest właśnie takim idealnym społeczeństwem. Nie ma w nim współzawodnictwa, nie ma przywódców, wszyscy różnią się od siebie, a zarazem się uzupełniają, no i dążą do osiągnięcia wspólnego celu.
Martine mówi, że moja historia jej się podoba. Całuje mnie w policzek. Próbuję zrobić to samo, ale mnie odpycha.
– Kiedy napiszesz jeszcze inne opowiadania, możesz mi je przeczytać – szepcze.
Moi nowi rodzice mają przyjść po mnie dziś wieczorem. Założyłem sztuczny, nylonowy smoking, który dostałem z okazji świąt. Wypolerowałem buty smalcem. Spakowałem walizkę. Nie rozmawiam już z innymi. W południe nie jem obiadu. Za bardzo się boję, że poplamię sobie ubranie. W bibliotece przejrzałem szybko książkę o dobrych manierach. Wiem już, że widelec kładzie się po lewej stronie talerza, a nóż po prawej. Wiem, że do mięsa podaje się białe wino, a do ryby czerwone. Albo właśnie odwrotnie. Wiem, że innym bogatym ludziom trzeba wręczać wizytówki, by łatwiej można było się później odnaleźć, nie musząc natykać się na biednych.
Przeanalizowałem też medale, które nosi na piersiach mój przyszły tato: świadczą nie tylko o tym, że należy on do elity wojsk powietrznych, lecz także o tym, że strącił wiele nieprzyjacielskich samolotów. Armia powietrzna… Czuję się gotów, by zacząć gardzić piechotą i marynarką. Niech żyje lotnictwo! Lata się nad armią wroga i zabija z daleka, nie widząc, ani nie mogąc go dotknąć. Niech żyje armia! Niech żyje wojna! Śmierć nieprzyjacielowi! Śmierć Zachodowi!
Gdy już oficjalnie zostanę „synem pułkownika", prawdopodobnie będę znał wszystkie posunięcia naszych oddziałów, będę wiedział wszystko o sekretnych misjach, o których nawet nie pisze się w gazetach. Jestem pewien, że zataja się przed nami wiele naprawdę interesujących rzeczy: masakry, akty przemocy itd. Trzej „W" z mojej sypialni doprowadzają mnie do rozpaczy. Wystarczyło, że wstąpiłem w szeregi bogatej rodziny, a już biedacy zaczynają działać mi na nerwy.
Dwunasta, trzynasta, siedemnasta. Żegnam się z opiekunami, siadam i wyczekuję dziewiętnastej w moim ślicznym niedzielnym smokingu, który zaczyna już lekko puszczać w szwach. Pojawia się Wania, przygląda mi się ze złością i rzuca:
– Ten twój pułkownik to z całą pewnością jakiś pedofil!
– Mówisz tak, bo jesteś zazdrosny. Nie wiesz nawet, jak smakuje dobre, czekoladowe ciastko.
– Jesteś zwykłym zdrajcą!
Wiem, że Wania liczył, że będę go chronił i mu pomagał, ale nie mogę przecież siedzieć tu bez przerwy i być do jego dyspozycji. Uspokajam się.
– Zobaczysz, któregoś dnia i tobie się poszczęści, a wtedy zachowasz się dokładnie tak jak ja.
Mój nowy tatuś ma przyjść po mnie o dziewiętnastej. O dziewiętnastej trzydzieści będę już z całą pewnością w domu, z rodziną, jedząc czekoladowe ciastka, prawdziwe ciastka na maśle i z prawdziwą czekoladą.
Osiemnasta trzydzieści. Jeszcze tylko pół godziny i skończę raz na zawsze z tym sierocińcem. Będę miał rodzinę i miłość.
Osiemnasta czterdzieści pięć. Wasyl staje przede mną z dziwną miną. Chce, żebym poszedł z nim do pomieszczenia z prysznicami. Zgromadziło się tam sporo osób, wyglądają na poruszonych. Wszystkie twarze zwrócone są w stronę sufitu, a tam dostrzegam powieszonego Władimira z karteczką na szyi: „Ukrywał papierosy, żeby nie płacić podatku". Niełatwo było wciągnąć tak wysoko mojego tłustego kolegę. Jest cały siny, wyciąga język w groteskowy sposób, a to sprawia, że ta scena jest jeszcze bardziej przerażająca.
– To Piotr… to Piotr… go zabił! – mówi z trudem Wania.
Wasyl milczy, ale jego spojrzenie jest twarde jak skała.
Podchodzi do mnie, kładzie mi rękę na ramieniu i prowadzi do swojej kryjówki, której nigdy wcześniej nie widziałem. Z kawałka płótna odwija długi i błyszczący przedmiot. To nóż.
Przyglądam mu się. Nie znalazł go, ani nie kupił. Sam go zrobił. Wykuł go w tajemnicy w warsztacie po zajęciach. Wygląda jak prawdziwy sztylet wojenny.
– Jesteś z nas wszystkich najsilniejszy. Musisz pomścić Władimira.
Ogarnia mnie przerażenie. Myślę o moim nowym tacie, pułkowniku wojsk lotniczych. Któregoś dnia pozwoli mi wejść na pokład swojego samolotu. Któregoś dnia nauczy mnie latać… Widzę też Władimira, opychającego się cały czas, dłubiącego w nosie, paskudne prosię. Widzę, jak je, śliniąc się i bekając głośno. Władimir.
– Przykro mi – mówię do Wasyla. – Poszukaj sobie kogoś innego. Moi nowi rodzice przyjdą po mnie za pół godziny. Już mnie nie interesują tutejsze awantury.
Odwracam się, gdy nagle słyszę za sobą czyjś głos.
– Ależ to Igor… Igor, który też nie zapłacił podatku.
Piotr.
– Ależ się wystroiłeś, kolego. Prawdziwy burżujski dzieciak. Przepiękny smoking, byłyby z niego świetne szmatki do kurzu.
Wasyl próbuje niepostrzeżenie wsunąć mi do ręki sztylet. Nie chwytam go.
– Nie można umknąć przed własnym przeznaczeniem – szepcze mi cicho do ucha.
– Więc jak, Igor, bijemy się czy pozwalasz nam spokojnie dorobić trochę frędzli do twojej marynarki? Będzie zdecydowanie modniejsza.
Chłopaki z bandy Piotra zwijają się ze śmiechu.
Nie odpowiadać na prowokacje. Wytrzymać jeszcze dwadzieścia minut. Zaledwie dwadzieścia minut. Przy odrobinie szczęścia może mój przyszły tato pojawi się przed czasem.
Próbuję uciec, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa. „Carewicz" i jego świta zbliżają się. Jeszcze mam wybór. Siedzieć cicho albo wykazać się odwagą.
Dzieci z innych sypialni otaczają nas kręgiem, zajmują najlepsze miejsca do oglądania spektaklu.
– No i jak tam, Igor. Masz pietra?
Trzęsą mi się ręce. Nie mogę teraz wszystkiego zaprzepaścić.
Piotr oblizuje ostrze swojego noża sprężynowego. Sztylet Wasyla cały czas znajduje się w zasięgu mojej ręki.
– Tym razem nie wystarczy blef – szepcze mój eksprzyjaciel. – Nie masz wyboru, musisz wyłożyć karty na stół.
Wiem dokładnie, czego nie powinienem robić. Nie mogę dotknąć sztyletu. Myślę o czekoladowych ciastkach, o lataniu samolotem, o medalach pułkownika. Wytrzymać. Jeszcze tylko kilka minut. Opanować nerwy. Opanować umysł. Gdy tylko znajdę się w przytulnym domu pułkownika, wszystko to stanie się tylko jeszcze jednym nieprzyjemnym wspomnieniem.
– Patrzcie, jak trzęsie portkami! Igor to tchórz! Chodź, poprawię ci nieco buźkę!
Być może straciłem kontrolę nad moimi członkami, ale usta wciąż są mi wierne.
– Nie chcę się bić – artykułuję z trudem.
Tak, tak, jestem tchórzem. Chcę nowych rodziców. Wystarczy, że wybiegnę na korytarz, a znajdę się poza zasięgiem noża sprężynowego. Uciekać. Uciekać. Jeszcze mam czas.
Wtem Wania wciska mi sztylet w dłoń, zmuszając mnie, bym go chwycił. Moje palce się poruszają. Nie, nie, nie, nie zamykajcie się na tej rękojeści, zabraniam wam. Wania zagina siłą moje palce.
Znów widzę twarz mamy. Czuję ból w żołądku. Moje oczy nabiegają krwią. Nic już nie widzę. Czuję tylko sztylet, który zagłębia się w miękkiej tkance, w brzuch Piotra, w miejsce, które mnie samego tak bardzo boli.
Читать дальше