– Bracie Liang, czekałam na ciebie trzydzieści lat – rzekła Sha Zaohua.
– Nie powinnaś mi tego mówić, Zaohua. Zwalasz mi na głowę trzydzieści lat winy!
– Jestem dziewicą.
– Złodziejka, i do tego dziewica? Jeśli to prawda, to zaraz wyskoczę przez to okno!
Zaohua rozpłakała się urażona. Po chwili szloch ustąpił miejsca złości. Wstała, podskoczyła, zrzuciła sukienkę wężowym ruchem i położyła się na wznak na dywanie.
– Możesz sprawdzić, Sima Liang. Jeśli nie jestem dziewicą, sama wyskoczę przez okno!
Sima Liang wstał. Na widok ciała starzejącej się dziewicy oznajmił gładko:
– Dziw nad dziwy i dziwność wielka, niech to szlag, ty naprawdę jesteś dziewicą.
Niezależnie od tej sarkastycznej uwagi, dwie łzy zalśniły w kącikach jego oczu. Sha Zaohua leżała szczęśliwa na dywanie – przypominała kobiece zwłoki – i spoglądała na Simę Lianga wilgotnymi, zakochanymi oczyma.
Gdy wrócił do pokoju, kompletnie naga Sha Zaohua siedziała na parapecie okna, czekając na niego.
– To jak, przyznajesz, że jestem dziewicą, czy nie? – spytała zimno.
– Kuzynko, skończ już wreszcie to żałosne przedstawienie. Całe życie obracam się wśród różnych kobiet, mnie nie oszukasz. Tak czy owak, gdybym naprawdę chciał się z tobą ożenić, twoje dziewictwo nic by mnie nie obchodziło.
Zaohua wrzasnęła przeraźliwie; Sima Liang oblał się zimnym potem. Skrzywiła się niesamowicie, z jej oczu sączyło się błękitne światło niczym trujący gaz. Instynktownie ruszył w jej kierunku, a ona przechyliła się do tyłu; czerwone podeszwy jej stóp mignęły mu przed oczyma i znikły.
– Widziałeś, wujaszku, co ona narobiła? – westchnął Sima Liang. – Jeśli skoczę za nią, nie będzie to uczynek godny syna Simy Ku. Jeśli nie skoczę, postąpię równie niegodnie. Powiedz mi, co ja mam teraz zrobić?
Otworzyłem usta, lecz nie wiedziałem, co powiedzieć. Podnosząc parasolkę przeciwsłoneczną, zapomnianą przez jedną z wielu kobiet, które przewinęły się przez jego apartament, rzekł:
– Wujaszku, jeśli zginę, to proszę cię, zajmij się moim ciałem. Jeśli nie zginę, to będę żył wiecznie. – Otworzył parasolkę. – Do stu tysięcy diabłów! – zaklął, wspiął się na parapet i wyskoczył. Podobny do dojrzałego owocu z ogonkiem i listkiem, runął w dół jak strzała.
Niemal nieprzytomny z przerażenia, wychyliłem się przez okno do połowy.
– Sima Liang! Sima Liang! – wołałem, lecz on nie zwracał na mnie uwagi, zajęty spadaniem.
Zebrani w dole gapie zadzierali głowy, wpatrując się w ten zdumiewający spektakl; w powietrzu zaroiło się od gołębi zrzucających swoje odchody prosto na ludzkie twarze. Tymczasem ciało Sha Zaohua wciąż leżało na betonie jak zdechły pies. Sima Liang, wisząc na parasolce, przypominającej rozwinięty kwiat, przedarł się przez rozłożystą koronę platana i padł prosto w kępę ostrokrzewów przystrzyżonych starannie niczym wąsy Stalina. Krzewy ugięły się jak zielona galareta. Gapie czym prędzej otoczyli gąszcz, z którego po chwili wyłonił się Sima Liang, cały i zdrowy, klepiąc się jedną dłonią w pośladek, a drugą machając do nich. Jego twarz mieniła się kolorami tęczy, niczym witraże w oknach kościoła z czasów naszego dzieciństwa.
– Sima Liang!… – zawołałem przez łzy.
Sima Liang, roztrącając tłum, podążył w stronę wejścia do budynku. Zatrzymał żółtą taksówkę, otworzył drzwi i wsiadł, zanim odziany w purpurę odźwierny zdążył zareagować. Taksówka popędziła, plując z tyłu kłębami czarnego dymu, zakręciła, włączyła się do strumienia samochodów na szosie i zniknęła.
Podniosłem głowę i westchnąłem przeciągle, jakbym obudził się z jakiegoś strasznego snu. Słońce świeciło pięknie, pogrążając miasto Dalan w leniwym odurzeniu, pełnym nadziei, a zarazem obawy przed nieokreślonym niebezpieczeństwem. Blask odbijał się od dachów siedmiopiętrowej pagody na peryferiach miasta, obok której mieszkała moja matka.
– Synu, zaprowadź mnie do kościoła. Ostatni raz – rzekła matka słabo.
Niosąc na plecach moją matkę, której lewe widzące oko reagowało już jedynie na światło, bite pięć godzin wędrowałem krętą uliczką, zaczynającą się za hotelem dla aktorów, nad strumykiem pełnym ścieków z fabryki barwników chemicznych, zanim wreszcie znalazłem odnowiony kościół.
Kościół stał wciśnięty między stare parterowe domki; bardzo skromny, z jego dawnej świetności nie pozostała nawet połowa. Po obu stronach wąskiej uliczki parkowało mnóstwo rowerów ozdobionych kolorowymi wstążkami. W drzwiach siedziała pulchna stara kobieta o szerokiej twarzy, wyglądająca jak skrzyżowanie bileterki z wierną wartowniczką, stojącą na straży jakiejś tajemniczej działalności, która odbywała się wewnątrz. Skinęła mi głową przyjaźnie i wpuściła nas do środka. Na dziedzińcu siedziało mnóstwo ludzi; w środku tłum był jeszcze większy. Stary pastor wygłaszał enigmatycznie brzmiące kazanie. Promień słońca padał na ambonę; zwiędłe dłonie pastora wyglądały jak dobrze zakonserwowane eksponaty. Wśród słuchaczy byli starcy i dzieci, lecz ponad połowę stanowiły młode kobiety, które siedziały pilnie w ławkach, trzymały na kolanach otwartą Biblię i robiły notatki. Pewna starsza pani, rozpoznawszy matkę, znalazła dla nas dwa stare krzesła pod murem. Nad naszymi głowami rozpościerała się rozłożysta korona sofory, obsypana mnóstwem białych kwiatów, podobnych do płatków śniegu. Było bardzo duszno. Ze starego, zniszczonego głośnika, zawieszonego na grubym pniu, rozchodził się głos pastora. Nie byliśmy pewni, czy szumy i trzaski, jakie słyszymy, pochodzą od duchownego, czy też z głośnika. Siedzieliśmy w milczeniu i słuchaliśmy. „Drodzy parafianie, powinniście być dobrzy dla bliźnich, nawet dla waszych wrogów…"
„Amen!" – zabrzmiało chórem; w oczach wielu kobiet lśniły łzy. Gdzieś z boku dały się słyszeć stłumione dźwięki organów; organista zaintonował pieśń. Ci, którzy potrafili, śpiewali głośno razem z nim, pozostali nucili.
Nabożeństwo było skończone. Wierni pozamykali swoje Biblie; niektórzy wstali i rozprostowywali kości, inni siedzieli, rozmawiając ze sobą półgłosem.
Matka siedziała na ławce z dłońmi na kolanach. Oczy miała przymknięte, wyglądała, jakby spała. Powietrze stało nieruchomo, lecz z drzewa nad nami niespodzianie spadł deszcz białych kwiatów, zupełnie jakby trzymała je tam wcześniej siła elektromagnesu, który został nagle wyłączony. Wypełniając powietrze silnym aromatem, kwiaty niczym płatki śniegu okryły całe ciało matki: jej włosy, szyję, uszy, ręce, ramiona i brunatną ziemię przed nią.
Amen!
Stary pastor, który wcześniej wygłaszał kazanie, podreptał niezdarnie w kierunku drzwi kościoła. Opierając się o framugę, podziwiał niezwykły widok. Miał potargane włosy ceglastej barwy, ciemnoniebieskie oczy, czerwony nos i rzadką blond bródkę; w jego szczęce tkwił rządek metalowych zębów, podobnych do zębów brony. Wstałem, przyglądając mu się ze zdumieniem, jakbym właśnie zobaczył swojego legendarnego ojca.
Stara pani Li przykuśtykała truchcikiem na swoich maleńkich stopach, by nas sobie przedstawić.
– To jest pastor Malloy, najstarszy syn naszego starego pastora Ma. Przyjechał z Lanzhou, by objąć naszą parafię. A to jest Shangguan Jintong, syn naszej starej parafianki, Shangguan Lu.
W gruncie rzeczy prezentacja starej pani Li była zbyteczna – zanim wymówiła nasze imiona, Bóg już objawił każdemu z nas tożsamość i pochodzenie tego drugiego. Bękart, syn pastora Malloya i muzułmanki, mój przyrodni brat, objął mnie mocno swoimi czerwonymi, owłosionymi rękami i ze łzami w niebieskich oczach oznajmił: – Bracie, czekałem na ciebie tak długo!
Читать дальше