Pod koniec lat osiemdziesiątych należące do Miejskiego Urzędu Kultury Biuro Zarządzania Zabytkami postanowiło zbudować wielki park rozrywki na wzgórzu, gdzie stała pagoda. Grupa składająca się z czerwonego spychacza, kilkunastu tymczasowo oddelegowanych milicjantów, uzbrojonych w pałki, notariusza z Urzędu Notarialnego, reportera z miejskiej telewizji i dziennikarza z miejskiej gazety, na czele z dyrektorem Biura Zarządzania Zabytkami, otoczyła domek przy pagodzie. Dyrektor odczytał na głos matce rodziny Shangguan oficjalną decyzję:
– Na podstawie dochodzenia ustalono, że dom przy pagodzie jest własnością państwową, należącą do powiatu Północno-Wschodniego Gaomi, a nie prywatną własnością Shangguan Lu i jej syna Shangguana Jintonga. Należący do nich dom został sprzedany za odpowiednią cenę i przeszedł na własność ich krewnego Hana Papugi. Shangguan Lu i jej syn bezprawnie zajmują wyżej wymienioną nieruchomość w pobliżu pagody i mają opuścić ją w ciągu sześciu godzin. Jeśli tego nie uczynią, zostaną zgodnie z prawem pociągnięci do odpowiedzialności za nielegalne zajmowanie własności państwowej. Shangguan Lu, czy rozumie pani, co pani usłyszała? – zagrzmiał dyrektor.
Siedząca na kangu, nieporuszona jak skała Shangguan Lu rzekła:
– Wasze buldożery będą musiały przejechać po mnie!
– Panie Shangguan – zwrócił się dyrektor do Jintonga – pańska matka straciła rozum. Proszę spróbować ją przekonać. Prawdziwy mędrzec dostosowuje się do okoliczności. Nie warto robić sobie wroga z władz!
Jintong, który spędził trzy lata w szpitalu psychiatrycznym z powodu rozbicia wystawy sklepowej i zniszczenia manekina, pokręcił głową obojętnie. Na jego czole świeciła wielka blizna, apatyczne spojrzenie świadczyło o totalnym skretynieniu. Gdy dyrektor wyjął telefon komórkowy, Jintong padł na kolana, chwycił się rękoma za głowę i jęknął:
– Jestem psychicznie chory… Proszę, bez elektrowstrząsów… Jestem psychicznie chory… Bez elektrowstrząsów…
Dyrektor spojrzał zmieszany na notariusza.
– Stara straciła rozum, młody psychiczny… Co teraz?
– Mamy nagranie, to będzie nasz dowód. Trzeba ich stąd wyprowadzić siłą!
Dyrektor skinął ręką. Kilkunastu milicjantów wdarło się do domu i wyciągnęło Shangguan Lu i Shangguana Jintonga na zewnątrz. Shangguan Lu walczyła jak lew o posiwiałej grzywie, Shangguan Jintong tylko błagał o litość:
– Proszę, bez elektrowstrząsów… Jestem psychicznie chory… Proszę, bez elektrowstrząsów…
Gdy matka próbowała uciec w kierunku pobliskich krytych strzechą chat, milicjanci związali jej ręce i spętali nogi. Z wściekłości toczyła pianę z ust; w końcu straciła przytomność.
Milicjanci wyrzucili na zewnątrz kilka starych zrujnowanych mebli i trochę pościeli. Czerwony spychacz uniósł gigantyczną łyżkę z rzędem wielkich stalowych zębisk i plując kłębami dymu z blaszanego komina, wgryzł się w domek pod pagodą. Shangguan Jintong miał wrażenie, że ten czerwony potwór za chwilę zgniecie jego samego. Przerażony skulił się pod zimnym murem pagody i z wytrzeszczonymi oczyma czekał na śmierć.
W tej krytycznej chwili z nieba spadł niewidziany od wielu lat Sima Liang.
Już jakiś kwadrans wcześniej zobaczyłem na niebie ponad Dalanem trawiastozielony helikopter. Jego sylwetka, podobna do gigantycznej ważki, obniżała się z dużą szybkością. Był coraz bliżej ziemi; parę razy o mało nie zadrapał sobie obwisłego brzucha o spiczasty wierzchołek pagody. Zadzierał zadek wysoko w górę, a szybko kręcące się śmigła na jego łbie wzbudzały silny podmuch i wydawały buczący odgłos, od którego kręciło mi się w głowie. W kokpicie, na oślepiającym tle nieba, dojrzałem okrągłą głowę, która wychylała się na zewnątrz i patrzyła w dół. Zanim zdążyłem przyjrzeć się twarzy, głowa zniknęła mi z pola widzenia. Czerwony spychacz, z rykiem i szczękiem gąsienic, niczym dziwaczny potwór z epoki dinozaurów, zbliżał się do naszego domu, unosząc wysoko ogromną stalową łyżkę. Stary taoista, mistrz Men, ukazał się jak cień u stóp pagody, odziany w swoją tradycyjną czarną szatę; po chwili znikł bez śladu. Nie mogłem powstrzymać krzyku:
– Proszę, bez elektrowstrząsów… Jestem psychicznie chory… Czy to wam nie wystarczy?
Trawiasty helikopter wrócił. Pochylał się w jedną stronę, plując kłębami żółtego dymu. Z kokpitu wyjrzała jakaś kobieta. Krzyczała coś, lecz w ogłuszającym huku helikoptera dało się dosłyszeć tylko:
– Wstrzymać!… Nie burzyć… Zabytek… Qiu Wujin…
Qiu Wujin był wnukiem starego pana Qina Drugiego, który uczył Simę Ku i mnie. Kierował Biurem Zarządzania Zabytkami, jednak nie zajmował się ochroną zabytków, lecz raczej ich eksploatacją. Właśnie trzymał w ręku misę z seledynowej porcelany, która należała do naszej rodziny i przyglądał jej się bardzo dokładnie. Oczy mu błyszczały, tłuste policzki drgały; krzyki rozlegające się od strony helikoptera nagle wyrwały go z zamyślenia. Gdy spojrzał w górę, helikopter zawrócił i spowił go obłokiem żółtego dymu.
W końcu trawiasta maszyna wylądowała przed pagodą. Dygotała jeszcze przez dłuższą chwilę; płaskie skrzydła śmigła, przypominające nosidło, na którym Stary Geng nosił pastę z krewetek, kręciły się bezużytecznie nadal, stopniowo zwalniając; wreszcie zaterkotały po raz ostatni i stanęły. Maszyna siedziała nieruchomo, wytrzeszczając ślepia. W jej brzuchu otwarły się drzwiczki. Po krótkiej drabince zszedł mężczyzna w skórzanym płaszczu, a za nim kobieta w pomarańczowym sztormiaku. Reszta jej ubrania także krzyczała pomarańczową barwą: gdy schodziła po drabince, wiatr podwiewał jej płaszcz, odsłaniając pomarańczową spódnicę w nieco bardziej stonowanym odcieniu. Idąc, mocno napinała mięśnie łydek. W końcu dojrzałem jej twarz. Zgodnie ze swoim zwyczajem, zacząłem jednak od zlustrowania ukrytych pod płaszczem i swetrem piersi. Były bardzo duże. Nie miała na sobie stanika, do brodawek ściśle przylegał obcisły wełniany golf, także pomarańczowy, w kolorze spódnicy. Duży złoty wisiorek krył się w rowku między piersiami. Jej twarz miała dostojny wyraz, na głowie pyszniły się loki – czarne, lśniące i tak gęste, że nie dało się dojrzeć skóry głowy. Rozpoznałem ją: była to Lu Shengli, córka Lu Lirena i mojej siostry Shangguan Pandi, była dyrektorka miejskiego oddziału Banku Przemysłowo-Handlowego, a obecnie burmistrz miasta Dalan. Poprzednia burmistrz, Ji Jadeitowa Gałązka, zeszła z tego świata na skutek wylewu krwi do mózgu, a według niektórych, umarła ze złości. Byłem autentycznie obłąkany, lecz z wielu spraw doskonale zdawałem sobie sprawę; znalem też powód, dla którego Lu Shengli została burmistrzem Dalanu, jednak nie zamierzam go zdradzać. Lu Shengli odziedziczyła ciało po mojej Piątej Siostrze, lecz prezentowała się znacznie godniej i dostojniej, co dowodzi tezy, że następne pokolenia zawsze przewyższają poprzednie. Chodziła wyprostowana, z podniesioną głową i piersią wypiętą jak u doskonałego konia wyścigowego. Za nią z helikoptera wyłonił się mężczyzna w średnim wieku, o dużej głowie. Był w markowym garniturze i szerokim krawacie. Dalej Lu Shengli szła u jego boku i nie mogła w pełni zademonstrować swojego wyścigowego chodu.
Mężczyzna nieco łysiał, lecz miał oczy psotnego chłopca; kryła się w nich jakaś tajemnica. Pod pokaźnym nosem rysowały się kształtne, niewielkie usta o pełnych wargach; dwa duże, mięsiste płatki uszu zwisały ciężko, podobne do indyczych korali. Nigdy przedtem nie widziałem takiej męskiej twarzy, ani, rzecz jasna, kobiecej. Tak szlachetne oblicza zdarzają się tylko u cesarzy i ludzi, którzy cieszą się powodzeniem w miłości. Tacy właśnie miewają po trzy żony, sześć faworyt i siedemdziesiąt dwie konkubiny. Podejrzewałem, że to Sima Liang, ale jednocześnie nie miałem odwagi w to uwierzyć. Na razie jeszcze mnie nie zauważył, co mnie cieszyło – zapewne na mój widok tak samo nie śmiałby uwierzyć w moją tożsamość. Shangguan Jintong był teraz umysłowo chory, cierpiał na miłosną obsesję. Za mężczyzną wyszła druga kobieta – mieszanej rasy, postawniejsza od Lu Shengli. Miała głęboko osadzone oczy i wydatne krwistoczerwone usta, piersi białe jak śnieg, zimne jak szron, gładkie jak jedwab; malutkie, zgrabne brodawki były spiczaste jak pyszczki jeża.
Читать дальше