Wielkie warczące psisko zbliżało się do niego na szponiastych łapach wielkości ludzkiej pięści. Między rozsuniętymi włochatymi wargami lśniły rzędy białych zębisk, w głębi gardła huczał grzmot. Dwa wilczury podobne do siebie jak bracia bliźniacy maszerowały pół kroku za nim, z lewej i z prawej, niby straż przyboczna; długie pyski miały złowrogi, morderczy wyraz. Za nimi podążała bezładna psia zbieranina.
Psy szykowały się do ataku; sierść na ich grzbietach zjeżyła się, przypominając zeschłą trawę. Jintong schylił się, podniósł z ziemi dwa czarne kamienie i zaczął się cofać. W pierwszej chwili miał ochotę rzucić się pędem do ucieczki, lecz nagle przypomniał sobie radę Hana Papugi: gdy znajdziesz się oko w oko z dzikim, niebezpiecznym zwierzęciem, najgorszym, co możesz zrobić, jest ucieczka. Człowiek na dwóch nogach nigdy nie zdoła umknąć przed czworonogiem. Twoją jedyną szansą jest pokonanie go w pojedynku na spojrzenia.
Stado parło naprzód. Zwierzęta doskonale wyczuwały, że stojąca przed nimi rosła istota o białym mięsie znajduje się na skraju załamania nerwowego i totalnego paraliżu. Jintong cofał się coraz bardziej niepewnym krokiem, nogi miał jak z waty, chwiał się na boki, o mało nie upuszczając trzymanych w dłoniach kamieni, zalewał go cuchnący pot strachu.
Odwrócił wzrok, upuszczając kamienie na ziemię. Poczuł, że nadeszła chwila ostatecznego wyzwolenia. Kto by pomyślał, że Shangguan Jintong skończy w żołądkach zgrai psów? Wyczerpany, pomyślał o matce, a potem o Starej Jin, która potrafiła stłamsić każdego mężczyznę, lecz żadnemu z nich nigdy nie udało się jej zdominować. Nie miał już siły myśleć o niczym innym. Usiadł na schodku, modląc się o to, by psy pożarły go do ostatka, by nie pogardziły żadną kończyną ani skrawkiem, by wylizały całą krew, sprawiły, że Shangguan Jintong zniknie tajemniczo i bez śladu.
Dobrym duchem, który uratował go przed śmiercią, okazało się pewne zbłąkane cielę, które nagle wybiegło z pobliskiego sklepu rzeźnickiego. Pulchny zwierzak o jedwabistej sierści lśnił oleistym blaskiem. Wyglądał zdecydowanie apetyczniej niż Jintong. Któż miałby ochotę na psującą się rybę, mając przed sobą świeżą? Któż by myślał o starym kogucie, mając okazję skosztować gołębicy? Psy w tej kwestii rozumują identycznie jak ludzie, toteż na widok tłustego cielaka od razu porzuciły zamiar zaatakowania Jintonga. Ogłupiałe ze strachu cielę popędziło prosto w środek stada psów. Wielki mastiff skoczył i zatopił kły w jego karku. Ofiara wydała niski jęk i przewróciła się na bok, a dwa wilczury przypadły w okamgnieniu do jej brzucha i rozdarły go. Reszta psów rzuciła się za nimi i rozerwała cielaka na strzępy, niemal podrzucając go do góry.
Jintong ruszył biegiem. Nie odważył się już zapuszczać w ciemne uliczki. Ojcze w Niebiosach, myślał, jeśli znowu spotkam bandę zdziczałych psów, żaden cielak mnie już nie uratuje. Potrzebna mi otwarta przestrzeń, to moja jedyna szansa. Muszę udać się w bardziej gwarne miejsce i znaleźć sobie jakieś łachmany. Jeśli nie będzie innego wyjścia, wrócę do matki. Najwyżej zacznę zbierać śmieci tak jak ona. Mam już ponad czterdzieści lat, zakosztowałem szczęścia u boku Starej Jin i Geng Lianlian. Nic strasznego się nie stanie, jeśli niedługo umrę…
Plac w centrum miasta stanowił największą otwartą przestrzeń w okolicy. Pośrodku stało kino, po jednej stronie muzeum, po drugiej biblioteka. Do wszystkich wejść prowadziły wysokie schody. Ściany z niebieskiego szkła strzelały w nocne niebo, kręciły się obrotowe elektryczne lampy. Wcześniej, przejeżdżając obok samochodem Lianlian, Jintong nie zdawał sobie sprawy z rozmiarów tych budowli. Dopiero teraz, gdy szedł samotnie przez plac – załamany, obalony książę Shangguan – poczuł ich ogrom, który przesłaniał całą perspektywę. Plac był wyłożony ośmiokątnymi betonowymi płytami. Krocząc po nich, Jintong odczuwał nieznośny ból. Zatrzymał się i obejrzał jedną stopę – widniało na niej dziesięć krwawych pęcherzy rozmiarów winogron. Z kilku pękniętych wydobywał się przezroczysty płyn, lecz najbardziej bolały te pozostałe. Na chodniku leżały zwierzęce odchody. Jintong wzdrygnął się na samą myśl, że mogą być psie – zdążył się już nabawić psiej fobii. Na betonie widniał wyrysowany kolorową kredą portret kobiety o znajomej twarzy, jednak im dłużej się przyglądał, tym bardziej stawała się obca. Wiatr przywiał kilka białych foliowych toreb, które tańczyły w powietrzu nieopodal; nie zważając na ból stóp, Jintong rzucił się ku nim. Złapawszy jedną, popędził za drugą aż na skraj placu, pozostawiając na betonie krwawe ślady. Druga torba zawisła na gałęzi ostrokrzewu. Jintong usiadł pod nim i pozostał w tej pozycji mimo bolesnych, lodowatych ukłuć w okolicach odbytu. Owinąwszy jedną stopę w folię, zauważył, że na drzewie wisi dużo więcej torebek. W porywie radosnego szaleństwa pozdejmował je, jedna po drugiej, i owinął je wszystkie wokół nóg, które zaczęły przypominać niedźwiedzie łapy. Wstał i ruszył dalej, czując pod stopami przyjemną miękkość; ból znacznie się zmniejszył, a serce aż podskoczyło z radości. Szelest jego kroków niósł się daleko. Od strony Rzeki Wodnego Smoka rozlegał się łoskot pracujących kafarów. Trafił do Dzielnicy Cynamonowców, w czasie gdy jej mieszkańcy spali najgłębszym snem. Tylko na południowym wschodzie, w kilku oknach nowego, najbardziej luksusowego budynku w mieście, zwanego Wieżą Cynamonowca, paliły się jakieś światła, poza tym cała dzielnica była pogrążona w ciemności. Wreszcie Jintong postanowił skierować się w stronę pagody. Wróci do matki i już nie odejdzie i niech się dzieje, co chce. Jest tchórzem – trudno, pozostanie tchórzem, jest do niczego – trudno, to się już nie zmieni. Co prawda, u boku matki nie będzie jadł strusich jaj ani zażywał kąpieli w saunie, lecz na pewno nie upadnie tak nisko, by włóczyć się nago po mieście.
Fasady domów po obu stronach ulicy wypełniały witryny sklepów. Absolutnie nie powinien był zatrzymywać się przed rzęsiście oświetlonymi wystawami, lecz tak właśnie się stało. Z jednej z witryn spoglądało na niego sześć modnie wystrojonych manekinów, trzy kobiece i trzy męskie. Kobiece, w sukniach wyglądających jak utkane z porannej mgły, były zrobione z kości słoniowej. Miały złote albo czarne włosy, gładkie myślące czoła, wydatne proste nosy, zakręcone rzęsy, urocze, łagodne spojrzenia i miękkie czerwone wargi, lecz, rzecz jasna, to ich obfite biusty najbardziej oczarowały Jintonga. Im dłużej im się przyglądał, tym silniejsze odnosił wrażenie, że budzą się do życia. Słodki zapach ich piersi sączył się przez szkło, ogrzewał jego serce. Odzyskał świadomość dopiero w chwili, gdy uderzył czołem w lodowatą szybę. Zląkł się, że znowu ogarnia go szaleństwo, z którego już nie zdoła się otrząsnąć. W przebłysku przytomności umysłu cofnął się i zmusił do ucieczki, lecz biegnąc, zatoczył koło i niepostrzeżenie znalazł się w punkcie wyjścia. Wzniósł ręce ku niebu, ku bladym gwiazdom i zaczął się modlić: „Ojcze w Niebiosach, pozwól mi ich dotknąć, błagam, jeden jedyny raz, a nie będę już prosił o nic więcej!"
Rzucił się ku manekinom, czując, jak szkło roztrzaskuje się bezgłośnie na drobne kawałki. Manekiny przewróciły się na plecy, zanim zdążył ich dotknąć. Gdy jego dłoń wreszcie spoczęła na jednej z twardych piersi, dotarła do niego straszliwa prawda: wielkie nieba, ona nie ma sutka!
Fala gorącej, słonej cieczy zalała mu oczy i usta; zapadł się w bezdenną otchłań.
Читать дальше