– Pierdolone Centrum Ptaków! Sukinsyny! Patrzcie, co wam zrobię! Zdepczę was na miazgę! Sukinsyny!
Deptanie gniazda dodało mu odwagi i podsyciło płomień gniewu. Schylił się i zerwał trzcinę, kalecząc dłoń ostrym źdźbłem do krwi. Nie zważając na ból, uniósł grube źdźbło wysoko nad głowę i rozejrzał się za wężem. Dostrzegł go prześlizgującego się żwawo pomiędzy purpurowymi młodymi pędami.
– Geng Lianlian, ty jadowita żmijo! – zakrzyknął, zamierzając się na węża. – Nie trzeba było ze mną zadzierać! Teraz odbiorę ci życie!
Zdzielił go trzciną z całej siły. Nie miał pewności, czy trafił, lecz grube ciało węża skurczyło się, zwierzę uniosło ozdobioną czarnymi zygzakami głowę i zasyczało, plując najczarniejszymi obelgami i wpijając w niego złowrogie szare oczy. Jintong wzdrygnął się, włosy stanęły mu dęba. Już miał uderzyć znowu, gdy wąż popełzł w jego stronę.
– Mamo! – zawołał Jintong, upuścił trzcinę i czym prędzej wybiegł z zarośli, nie zważając na ostre liście drapiące go po twarzy.
Obejrzał się. Upewniwszy się, że wąż go nie ściga, odetchnął z ulgą. Poczuł słabość we wszystkich członkach, miał zawroty głowy, brakowało mu sił, w pustym żołądku burczało z głodu. W oddali wielka brama Wschodniego Centrum Ptaków lśniła oślepiająco w promieniach słońca, pokrzykiwania żurawi wznosiły się ku chmurom. Jeszcze wczoraj byłaby to pora jego południowego posiłku. Słodka woń mleka, zapach świeżych bułeczek, aromat przepiórczego i bażanciego mięsa… to wszystko naraz zawładnęło jego myślami. Zaczął żałować swojego porywczego zachowania. Po co miałby opuszczać Wschodnie Centrum Ptaków? Czy spadłaby mu korona z głowy, gdyby wręczył kilka upominków? Wymierzył sobie policzek. Nie poczuł bólu, więc zrobił to jeszcze raz – tym razem trochę zabolało. Zamachnął się i walnął z całej siły – z bólu aż podskoczył, policzek palił go jak ogień. Shangguanie Jintongu, jesteś kompletnym idiotą, który przez głupią dumę krzywdzi siebie i innych! Nogi same zaniosły go w stronę Wschodniego Centrum Ptaków. Idź! Prawdziwy mężczyzna wie, kiedy stać prosto, a kiedy się ugiąć. Przeproś Geng Lianlian, przyznaj się do błędu i proś, żeby cię przyjęła z powrotem. Na co ci twoja duma teraz, gdy znajdujesz się w tak nędznym położeniu? Duma! Duma jest dla bogatych, a nie dla takich jak ty. Czy jeśli ktoś nazwie cię śmierdzącą pluskwą, staniesz się nią? Czy zamienisz się w gnidę tylko dlatego, że ktoś wyzwał cię od gnid? Robił sobie wyrzuty, winił siebie, użalał się nad sobą, wybaczał sobie, współczuł sobie, wytłumaczył sam siebie, przekonał sam siebie, pouczył sam siebie. Niespodzianie znalazł się przed główną bramą Wschodniego Centrum Ptaków.
Kręcił się niespokojnie, wahał się, kilka razy już prawie przekroczył bramę, lecz w ostatniej chwili się cofał. Gdy prawdziwy mężczyzna postanawia odejść, nie zawrócisz go nawet w cztery konie. Jeśli nie tu, to na pewno gdzieś jest moje miejsce. Dobry koń nie je trawy, którą pozostawił w tyle. Nawet w obliczu śmierci głodowej nie opuszczę głowy, stawię czoło wiatrowi, choćbym miał zamarznąć. Nie walczę o chleb, walczę o sławę. Jestem ubogi, lecz nie brak mi ducha. Wszyscy kiedyś umrzemy, lecz nasze cnoty mogą przetrwać wieki. Powtarzał sobie w myślach cale mnóstwo maksym, chcąc utwierdzić się w swoim postanowieniu, lecz ledwie przeszedł parę kroków, zawracał. Shangguan Jintong miał przed sobą prawdziwy dylemat. Spodziewał się, że przypadkiem spotka przy bramie Hana Papugę albo Geng Lianlian, lecz gdy tylko usłyszał nawoływania Hana, czym prędzej schował się za drzewo. Kręcił się w pobliżu bramy aż do zachodu słońca. Gdy dostrzegł łagodne światło, sączące się z okna Geng Lianlian, ogarnęła go melancholia. Patrzył dalej w tamtym kierunku, lecz nic konkretnego nie postanowił. W końcu, powłócząc nogami, zawlókł się do miasta.
Nieświadomie kierując się zapachem jedzenia, trafił na nocny targ przekąsek. Uliczka ta, niegdyś miejsce, gdzie mistrzowie sztuk walki dzielili się swoimi umiejętnościami, teraz stała się ulicą handlową, pełną otwartych do późna sklepów, mrugających różnokolorowymi neonami. Leniwi sprzedawcy stali oparci o framugi i zręcznie pluli pestkami melonów, czekając na nielicznych klientów. Na samej ulicy było dużo ciekawiej. Polany wodą bruk lśnił oleiście w ciepłym, łagodnym blasku elektrycznych lamp o czerwonych abażurach. Właściciele straganów o tłustawo lśniących twarzach byli odziani w białe ubrania i wysokie czepce. U wejścia na uliczkę przekąsek ustawiono dużą tablicę z napisem: „Milczenie jest złotem. Tutaj usta służą do jedzenia, nie do mówienia. Przestrzegając reguły, zostaniesz nagrodzony". To doprawdy niezwykłe, że reguły śnieżnego targu dotarły na ten miejski targ uliczny. W czerwonym blasku lamp różowa mgiełka spowijała ulicę i milczących handlarzy, przywołujących klientów spojrzeniami i gestami, nadając temu miejscu tajemniczy, niesamowity klimat. Jaskrawo ubrani dziewczęta i chłopcy, objęci parami i wymieniający przeciągłe spojrzenia, lecz wciąż skwapliwie przestrzegający reguły ciszy, brali udział w tym spektaklu przepełnionym dziwną, lecz radosną atmosferą ni to żartu, ni to przewrotnej gry. Niczym ptaszki, kołysząc się i dziobiąc to tu, to tam, zarówno kupujący, jak i sprzedający grali swoje role w podniosłym przedstawieniu. Wstępując na ulicę milczenia, Shangguan Jintong poczuł nagłe podniecenie, jakby powrócił do rodzinnego domu. Wędrował coraz dalej, zapominając o głodzie i o wszystkich upokorzeniach, jakich doznał w ciągu dnia. Odniósł wrażenie, że w tym miejscu wszelkie nieporozumienia i bariery między ludźmi przestawały istnieć.
Głęboką nocą zawiał chłodny, wilgotny wiatr, podobny do zimnej skóry węża. Długo przechadzał się po mieście, aż trafił z powrotem na nocny targ. Stragany były już nieczynne, wyłączono czerwone lampy; jedynie kilka słabych latarni ulicznych oświetlało walające się na bruku pióra i wężowe skóry. Sprzątacze zamiatali ulicę. Kilku młodych chuliganów wdało się w bójkę, cały czas przestrzegając reguły milczenia. Na widok Jintonga znieruchomieli. Wymienili spojrzenia i na sygnał jednego z nich otoczyli go i przewrócili na ziemię. Zdjęli mu garnitur, buty i resztę ubrania, pozostawiając go w samej bieliźnie. Któryś z nich gwizdnął i cała banda rozproszyła się w jednej chwili jak ławica ryb w oceanie.
Goły i bosy Jintong wędrował ciemnymi zaułkami w poszukiwaniu chuliganów. Już dawno porzucił regułę milczenia, przeklinał i płakał na zmianę. Okruchy cegieł i połamane dachówki, leżące na ziemi, raniły jego stopy, zmiękczone pobytami w saunach. Lodowata nocna mgła mroziła jego skórę, wydelikaconą zabiegami tajskich masażystek. Doszedł do wniosku, że ludzie urodzeni w piekle zapewne nie odczuwają cierpienia zbyt intensywnie. Tylko ci, którzy doznali przedtem niebiańskiej rozkoszy, znalazłszy się na dnie, doświadczają prawdziwego bólu. Czuł, że właśnie trafił w najgłębsze otchłanie piekieł i cierpiał jak nigdy dotąd. Sama myśl o parzącym gorącu sauny sprawiała, że zimno przenikało go do szpiku kości. W czasach, gdy zabawiał się ze Starą Jin o jednej piersi, często bywał nagi, lecz była to przyjemna, radosna nagość. A teraz? Włócząc się po nocnych ulicach, wyglądał jak prawdziwy żywy trup.
W mieście wprowadzono zakaz posiadania psów. Kilkanaście tych zwierząt, porzuconych przez właścicieli – groźne jak faszyści owczarki niemieckie, mastiffy podobne do lwów, trzęsące się jak wieprzowe kiszki shar-pei – utworzyło międzynarodowy gang, zamieszkujący pobliskie śmietniska. Czasem bywały tak obżarte, że puszczały gazy, a czasem tak głodne, że powłóczyły ogonami. Hycle z miejskiego urzędu ochrony środowiska stanowili obiekt ich zajadłej nienawiści. Jintong niedawno słyszał, że synek dyrektora urzędu Zhanga Huachanga został bezbłędnie wyszukany wśród setek dzieci bawiących się w przedszkolnym ogródku, porwany i pożarty przez kilka drapieżnych, ogromnych psisk. Gdy dzieciak siedział na karuzeli, olbrzymi, czarny wilczur zeskoczył z wysokiego mostu łańcuchowego i niczym spadający z nieba orzeł wylądował dokładnie na siedzeniu zajmowanym przez chłopca. Gdy wgryzał się zębiskami w jego gardło, z okolicznych kryjówek wyskoczyły psy różnych ras, by osłaniać głównego napastnika, po czym niespiesznie, nonszalancko przedefilowały przed nieruchomymi jak drewniane ptaszki przedszkolankami i zabrały ze sobą syna szefa hycli. Redaktor prowadzący popularny program „Jednorożec" w miejskiej telewizji przedstawił całą serię reportaży związanych z tym strasznym i skomplikowanym wydarzeniem, kończąc intrygującą konkluzją, że psia banda składa się z przebranych członków jakiegoś stowarzyszenia przestępczego. Elegancko odziany i najedzony Jintong swego czasu puścił te wieści mimo uszu, gdyż nie robiły one na nim żadnego wrażenia, lecz teraz nie mógł przestać o tym myśleć. W ciągu „miesiąca sprzątania miasta" dość gruntownie oczyszczono ulice ze śmieci, toteż psy znalazły się w smutnej fazie powłóczenia ogonami z głodu. Ponieważ miejskich hycli wyposażono ostatnio w importowane pistolety automatyczne z celownikami laserowymi, zwierzaki całymi dniami chowały się w kanałach, bojąc się wystawiać pyski na zewnątrz; tylko głęboką nocą odważały się opuszczać kryjówki w poszukiwaniu pożywienia. Zdążyły już zagryźć i pożreć shar-peia należącego do właścicieli sklepu meblowego „Szczęśliwa Rodzina". Goły, mięsisty Shangguan Jintong znalazł się w naprawdę niebezpiecznym położeniu.
Читать дальше