– Słuchaj no, Jędrek – przerwał mu Ostroróg – nie masz się z czego bucić 99 99 bucić się (daw.) – pysznić się, przechwalać się. [przypis edytorski]
, bo do figlów i psot wszyscyśmy skorzy, ilu nas tu jest, i gdy ino zechcemy dokazować, to starego Odmiwąsa w żółtaczkę wpędzimy.
– Oho, w gębieście mocni, robotym nie widział!
– To zobaczysz. Słuchajcie wszyscy, zali wam się zda, co powiem.
– Pst!
– Czego chcesz?
– Coś się szmera za drzwiami…
– Podejdźmy wszyscy na palcach… dość już tego podsłuchiwania, trza ptaszka złapać.
– Ty, Szydłowiecki, stań przy oknie i gadaj głośno, niby że to rozmawiamy ze sobą, co by się w izbie cicho nie zrobiło, bo gotowo uciec.
Gedroyć na przedzie, tamci za nim, podsunęli się ostrożnie do drzwi, otwarli je znienacka… Signora Marina Arcamone w czepcu nocnym na głowie i luźnej kwiaciastej sukni stała w korytarzu o pół kroku ode drzwi i tak złapana niespodzianie, że nawet odskoczyć nie miała czasu.
Ostroróg, Montwiłł, Czema, Drohojowski i Boner parsknęli śmiechem szyderczym, a Gedroyć pokłonił się w pas jak przed królową.
– Cóż za niewysłowiona i niczym nie zasłużona łaska, że czcigodna pani ochmistrzyni raczy nawiedzić marnych paziów o tak rannej dobie?
– Prosimy, prosimy! – wrzasnął chór jednogłośnie.
– Schiocchi senza vergogna! Somari! 100 100 Schiocchi senza vergogna! Somari! (wł.) – głupcy bez wstydu, osły. [przypis edytorski]
– drżąc z wściekłości, zapiszczała dama i pobiegła do swej komnaty.
– A tośmy babę przyhaczyli! Cha, cha, cha…
– Nieprędko się chyba drugi raz odważy.
– Dobrze jej tak, niech nie myszkuje.
– A co tam wygadywała na nas? Nie słyszałeś, Pawełku?
– Przezwała nas niewstydnymi głupcami i osłami – przetłumaczył Szydłowiecki.
Gedroyć uderzył silnie pięścią w stół.
– Poczekaj, stara sowo! Jużem ci wczoraj nakarbował w pamięci za królewnę Jadwigę, dziś znowu… osły! Doznasz ty mojej wdzięczności, aż ci one osły bokiem wylezą!
– A teraz zasiądźcie spokojnie i posłuchajcie – zaczął znowu Ostroróg.
– Słuchamy pilnie.
– Jędruś Boner się szczyci, że ino on jeden ma głowę do trefnych figli; ja zasię twierdzę, że nie ma w tym nijakiej sztuki, a przy dobrej woli każdy z nas mu dorówna abo i prześcignie.
– Powtarzam swoje: w gęboście mocni!
– Tedy ustanówmy związek alboli 101 101 alboli (daw.) – lub też. [przypis edytorski]
bractwo i niech każdy własnym pomysłem, własnymi siłami popisze się, jako zdoła najlepiej.
– Figlikowe turnieje! – zawołał Gedroyć.
– A po włosku jak?
– Nie wiem: concorso 102 102 concorso (wł.) – konkurs, konkurencja. [przypis edytorski]
chyba.
– Jak się zwie, tak się zwie, ja przystępuję do bractwa! – zawołał Jaś Drohojowski.
– Nu, to i ja – zawtórował dziwnie ożywiony od wczoraj Montwiłł.
– Ja także!
– I ja! – wołali wszyscy.
– Ale poczekajcie, to jeszcze nie koniec; zrobimy siedem gałek z chleba, sześć jednakich, a siódmą usmarujemy sadzą, coby była czarna. Będziemy je wszyscy ciągnąć, a który dostanie czarną, nie należy do współzawodów, ino będzie naszym sędzią.
– Ojoj!
– Czyją on sprawkę uzna za najtrefniejszą, ten zostanie naszym hetmanem na cały rok.
– E… ja tak nie chcę…
– Wielka mi łaska być sędzią…
– Ale zaszczyt nie lada!
– A to ci go darujemy!
– A gdyby tak sędziego do pomocy w robocie wołać?
– O, nie wolno! Sprawiedliwy sędzia nie może się w takie rzeczy wdawać.
– Rety… cobym to ino ja nie był!
– Róbcie gałki, śpieszcie się!
– Już są.
– Czarna także?
– Juści, o… niczym diabeł.
– Ale, ale, jedną odrzucić, bo Krystek już wczoraj swoje spełnił.
– No, wsyp je do kołpaka, przykryj połą, a wy nie patrząc ciągnijcie.
– Biała!
– Biała!
– Biała!
– Biała!
– O nieszczęsna godzino! – jęknął Szydłowiecki.
– Taj dosyć, bo mnie na ostatku takoż biała znalazła się.
– Więc, Czema, ad acta 103 103 ad acta (łac.) – do działania. [przypis edytorski]
.
– Szkoda!
– Kto co ma do powiedzenia? – rozpoczął z powagą swe urzędowanie Szydłowiecki.
– Ja – rzekł Drohojowski. – Upraszam pokornie waszą wielmożność, miłościwy sędzio, coby mi przyznane było prawo zakończenia sprawy z Niemcem. Gdy za moim to jednym słowem stało się, iże ów medyk znamienity legł powalon ciężką chorością, tedy niech go już do końca operuję, za czym zdrowego i wesoluchnego waszym miłościom okazać nie omieszkam.
– Przyzwalamy! Pierwszy tedy numerus: Krzysztof Czema, drugi: Jan Drohojowski. Kto się zgłasza dalej?
– Ja proszę o trzecie miejsce.
– Konstanty Gedroyć. Już wpisane.
– Zapisz wasza wielmożność: Mikołaj Ostroróg – czwarty.
– Tażeż mnie nie pchajcie na sam koniec! Cierpliwemu zawżdy krzywda! Niechajże będę choć piąty… – narzekał Montwiłł.
– A ja tam nie żalę się – skromnie oczki spuszczając, cichym głosem odezwał się Boner. – Przyjmuję najpośledniejsze miejsce. Od dzisiejszego dnia zacznę się ćwiczyć w pokorze.
– O, ty Judaszu!
– Pan sędzia nie wierzy?
– Mikołka, chodź ze mną do Krabatiusa; wczoraj mu już wszelakie niemoce dolegały, godzi się odwiedzić biedaka.
– A my?
– Was się później przywoła albo sami z własnej woli zgłoście się do pielęgnowania. No chodźże!
Przebiegli na drugą stronę korytarza, zapukali do drzwi. Słabym głosem odpowiedziano „proszę”.
– Przychodzimy zapytać, jak zdrowie waszej miłości – zaczął Drohojowski.
– Zawsze gorzej… zawsze gorzej; już mnie ostatnia nadzieja opuszcza – jęknął Niemiec.
– Niech pan magister daruje moją śmiałość, ale czy nie pomnażacie swej słabości imaginacją?
– Żadną drogą. Przytomność mam, Bogu dzięki, stale pełną i z każdego uderzenia pulsu zdaję sobie sprawę… bije coraz słabiej.
– Przyczyną tego, łacno zrozumieć, jest krwi puszczenie. Jako medyk, wiecie lepiej od nas, że takowy środek siły odbiera.
– Ale zarazem i chorość wigor swój traci. Najjaśniejsza pani raczyła w jej wielkiej łaskawości przysłać mi własnego doktora.
– Signora Bisantizzi?
– Tak jest; a bawiący tu w przejazdu signore Giulio di Santa Croce nawiedził mnie również z własna przychylność. Uczoność tych mężów zdumieniem mnie napełnia. Wyjrzyjcie ino, chłopcy, w antykamera 104 104 antykamera – poczekalnia lub przedpokój przed sypialnią. [przypis edytorski]
i zobaczycie, jak wiele mi leki signore Bisantizzi przysposobił; zda się niepodobieństwem, by najsroższa febris tylu specyfikom oprzeć się miała.
Zaciekawieni paziowie skoczyli do alkierzyka (pracowni Krabatiusa) i teraz dopiero Jaś Drohojowski zdrętwiał na myśl o możliwych skutkach swego płochego żartu: na okrągłym drewnianym stole w pośrodku izby stała cała bateria flaszek, puzderek, słoiczków itd.; było tego około trzydziestu sztuk.
Rzucili okiem dokoła… półki z księgami i rękopisami piętrzyły się przy dwóch ścianach; długi, wąski stół pod samym oknem zarzucony był instrumentami lekarskimi, retortami do badań chemicznych; na ścianie nad stołem wisiały dwie wagi, jedna na pospolitszy użytek, druga maluchna aptekarska. Moździerz czarny, marmurowy, do ucierania proszków, drewniana forma do kręcenia pigułek, zioła suszone w ogromnych pękach, słowem, laboratorium alchemiczne i lekarskie.
Читать дальше