— Czym mogę służyć, poświęcić posterunek?
— My tu nie na głupoty przyszli tylko po zeznania — wyjaśnił drugi pitekan-trop. — Widzieli księdza ludzie w nocy, jak się spaliła zagroda Bardaka.
— Owszem, dziś w nocy spowiadałem umieraj ącego człowieka w jakiejś za-grodzie na wzgórzach.
— Nu, a kto tam księdza zawiózł?
— Ponieważ nie wolno mi kłamać, zmuszony jestem wykorzystać klauzulę o wolności sumienia i odmawiam dalszych zeznań — oświadczył z godności ą.
— Że co? — zdziwił się gliniarz.
— Znaczy, że nie powie — wyjaśnił mu pierwszy.
— Co, nie powie? — zdenerwował się drugi, łapi ąc za pałkę.
— Nu, ostaw — ostudził go Józwa. — To niedobrze. Trzeba się będzie po księdzu przejechać — powiedział.
— Idziemy. Ale jak dorwiemy transport tych waszych różańców, to będ ą bęc-ki. Urz ąd celny zawiadomimy, co tu wyrabiacie. Zakichana czarna mafia.
Wsiedli do radiowozu i odjechali. Ksi ądz wrócił do swojego pokoju i w zadumie zacz ął kartkować zeszyt z zapisami machinacji finansowych. Kilkanaście ostatnich kartek było pustych. Niespodziewanie spostrzegł, że s ą oznaczone w ro-gu maleńkim znaczkiem, przedstawiaj ącym dwójkę z przekreślonym ogonkiem.
Szyfr. Coś, co zostało ukryte. Pow ąchał zeszyt. Leciutki, ledwie wyczuwalny zapach cebuli przebił się przez woń starego papieru. Uśmiechn ął się lekko. Sok z cebuli. Najprostszy atrament sympatyczny. Poszedł do gospodyni i pożyczył od niej żelazko. Przeprasował starannie kartkę. Linie narysowane sokiem szybko po-ciemniały. Oddał żelazko i zagłębił się w lekturze. Zapisek opatrzony został dat ą.
Dat ą sprzed tygodnia. Ten, który go zostawił miał żyć jeszcze dwa dni.
Do mojego ewentualnego następcy.
Wydaje mi się, że wiem, o co chodzi. Przeanalizowałem wszystkie dostępne dokumenty. Ta parafia, to miejsce zesłania dla księży o nieco bardziej liberalnych pogl ądach. Czas pobytu na tym probostwie 157
wynosi w przybliżeniu około roku. Zawsze kończy się śmierci ą. Trzy wyj ątki w ci ągu ostatnich dwustu lat.
Za każdym razem okres przebywania wyniósł wielokrotnie za du-
żo. Od dwudziestu pięciu do czterdziestu lat. Zapewne księża poku-mali się z t ą hołot ą.
Kuria położyła krzyżyk na tej ziemi i tych ludziach. S ą za słabi, żeby nakazać ich eksterminację, choć to chyba jedyny sposób pozby-cia się tej zarazy. Czuję, jak wokoło mnie zaciska się pętla. Wiem już jak, nie wiem jeszcze, dlaczego przymykaj ą na to oczy.
Parafia jest deficytowa. Oni chc ą, żeby kościół popadł w ruinę i żeby można go było zamkn ąć. Tu zachodzi zbieżność interesów kurii i ich.
Zawiozłem zdjęcia znajomym archeologom. Oni twierdz ą, że to rzadkie nagromadzenie cech recesywnych. To, na dobr ą sprawę, raso-wi neandertalczycy. Nie wiem jeszcze, jak to możliwe. Jest ich siedem klanów. Wędrowycz twierdzi, że stary Mychajło się wyłamuje. Trzeba by z nim pogadać, ale on już nie wychodzi z domu, a wejść do środka, to znaczy narazić się na pewn ą śmierć.
Na tym zapiski się urywały.
— Neandertalczycy? — zdziwił się ksi ądz. — Oni rzeczywiście tak wygl ąda-li. . . I znał Wędrowycza.
Wyj ął z kieszeni telefon komórkowy i wystukał numer domu emerytowanych księży w Lublinie. Poprosił do telefonu ojca Rogowskiego.
— Słucham? — rozległ się w słuchawce głos starego spowiednika.
— Paweł Markowski się kłania.
— Witaj, chłopcze. Jakie to problemy zaprz ątaj ą twoj ą głowę?
— Szukam odpowiedzi na kilka pytań. Dostałem właśnie własn ą parafię. . .
— Gratuluję. Jak ci idzie?
— Tu dzieje się coś dziwnego. Nie wiem, co. Cała ta Dębinka. . .
— Zrobili cię proboszczem w Dębince Dworskiej?!
— Tak.
— Co przeskrobałeś?
— Egzorcyzmowałem punków w Jarocinie. Więc, jest tu coś?
— Mało powiedziane. Tam się umiera. Dziwnie szybko. I mało który proboszcz zmarł naturaln ą śmierci ą. Gdy ja studiowałem w seminarium, a było to ponad sześćdziesi ąt lat temu, chodziły słuchy, że to przeklęte miejsce. Ilu miałeś wiernych w niedzielę na mszy?
— Jeszcze nie odprawiałem. Dopiero, co osiadłem.
— Hy. To się zdziwisz. No, nieważne. Musisz uważać na dawnych mieszkań-
ców tej dziury. Na autochtonów.
158
— To s ą jacyś nowi?
— Tak. Przesiedleńcy zza Bugu. Starych rozpoznasz od razu. Tacy mocno małpowaci. Jakby cofnięci w rozwoju. Wielopokoleniowe chroniczne niedożywienie i alkoholizm, jak s ądzę. Uszkodzenia genotypu. Siedem albo osiem rozga-
łęzionych rodzin. Wyj ątkowo odporni na Słowo Boże.
— Mam jeszcze drugi problem. Grasuje tu niejaki Jakub Wędrowycz. . .
— Racja. Wojsławice blisko. He, he. Stary Jakub.
— No, właśnie. Kto to jest?
— Jakub? Wszechstronny specjalista. Najlepszy cywilny egzorcysta w kraju.
To znaczy, tak długo, jak długo jest trzeźwy, a raczej nieczęsto mu się to zdarza.
Czasami Kościół po cichu korzysta z jego umiejętności.
— Na czym one polegaj ą? Co on potrafi?
— Jest taki dowcip o wypędzaniu diabła Belzebubem. To z grubsza na tym polega. Wydaje się, że ciemne moce nie s ą w stanie wytrzymać w jego towarzystwie.
Dwaj księża, którzy próbowali go spowiadać, doznali szoku.
— To brzmi niezbyt zachęcaj ąco.
— E, nie jest tak źle. To po prostu obł ąkany alkoholik i socjopata. Łamie wszelkie możliwe przepisy z czystej radości, jak ą daje mu ich łamanie. Ale swoich nie skrzywdzi.
— Swoich?
— Jeśli zaproponował ci swoj ą opiekę, to możesz spać spokojnie. Włos ci z głowy nic spadnie. A jeśli poprosisz go o pomoc, to udzieli.
— Hmm. Jeszcze jedno pytanie.
— Wiem jakie. O co tutaj właściwie chodzi? Ta parafia jest skazana. Istnieje pięćset lat. Niedawno doszli do wniosku, że czas się dopełnił i należy się poddać.
— Nie rozumiem. . .
— To wszystko, co mogę ci powiedzieć.
W słuchawce rozległ się dźwięk, świadcz ący o przerwaniu poł ączenia.
Wrócili gliniarze. Tym razem na dachu radiowozu mieli przymotan ą trumnę, zbit ą byle jak z desek. . . Z radiowozu wygramolił się Józwa.
— Nu, ociec, trza go pochować po chrześcijańsku — powiedział bez wstępów.
— Wnieście do kościoła — powiedział spokojnie. — Zaraz poszukam kata-falku. Msza chyba jutro rano?
— Wolimy dziś wieczorem — odezwał się drugi z gliniarzy. Mówił niewyraźnie, jakby dźwięki ludzkiej mowy rodziły mu się głęboko w gardle. — Jutro niedziela. Nie chcemy przeszkadzać.
Kiwn ął głow ą.
— Ile to będzie kosztowało? — zapytał Józwa.
Może sprawił to ton jego wypowiedzi, ale ksi ądz nieoczekiwanie poczuł dziwn ą pewność, że jeśli poda sumę, zbyt wygórowan ą, to natychmiast zostanie zabity tymi owłosionymi łapami.
159
— Nie ma cennika. Płaci się, co łaska — powiedział. — Powinny min ąć trzy dni. . .
— Mamy akt zgonu — powiedział ten drugi. — Zakopać wieczorkiem i zapomnieć.
— Ale to cała ceremonia. . .
— Będziemy wszyscy — przerwał Józwa. — Odpowiada na pi ąt ą?
— Oczywiście.
Dwaj gliniarze zarzucili sobie trumnę na ramiona i zanieśli j ą do świ ątyni.
Dźwignęli j ą bez wysiłku, jak gdyby nic nie ważyła. Pobiegł przodem, otworzył
drzwi i z piwnicy przyniósł katafalk złożony z kilku części. Zmontował podwyż-
szenie, a gliniarze postawili na nim trumnę. Wyszli z kościoła i zaraz za bram ą zawyli syren ą. Tak jakby zwoływali swoich. Ksi ądz oparł głowę o kamienny portal kościoła.
Читать дальше